Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

surowsze więzienie, a w niem zbrodniarze i wrogowie władzy sułtańskiej.

Zwracamy oczy na prawo i nie możemy wstrzymać okrzyku zachwytu.
Widzimy niski półwysep, daleko wdzierający się w pierś Oceanu, a na nim białe domy, białe minarety, białe mury...
Brzeg — złoty od żółtego piasku...
— Stado białych łabędzi na brzegu lazurowego morza! — wykrzyknęła Zochna.
Nasz szofer, pan Lafourti, żywo odwraca do nas zachwyconą twarz i mówi:
— Oh! c’est ça Madame!... C’est ci beau![1]
To — Mogador... Dawna rzymska Thamusiga, po której, zdaje się, nic oprócz wzmianek historycznych nie pozostało. Na tem miejscu, przez całe wieki mieli swoje gniazdo piraci, a później różni mahdi i powstańczy wodzowie; z nich ostatnim był Anflus, który zdobył Mogador w 1906 r., walczył przeciwko Sułtanowi i prześladował wiernych rządowi Żydów, zamknąwszy ich w ciasnych murach Mellah.
Szosa biegnie wąskiem pasmem ziemi, łączącem miasto z brzegiem. Wydać się może, że to grobla, lecz jest to już początek półwyspu. To pasemko piasku z każdym rokiem się zwęża, szarpane i pożerane przez fale Oceanu, grożące Mogadorowi pozostawieniem go na wyspie. Wjeżdżamy do miasta. Wąskie, lecz niezwykłe równe uliczki, które zawdzięcza miasto francuskiemu budowniczemu i niewolnikom chrześcijańskim; wznieśli je oni na rozkaz sułtana Sidi Mohammed Ben Abd-Allah.

Nasz szofer dowozi nas do pięknej bramy, prowadzącej do portu, gdzie widzimy stary fort z basztą. W pobliżu brzegu stoją krypy arabskie; służą one do przewożenia towarów na okręty, zatrzymujące się dalej — na morzu.

  1. O, tak, pani! to takie piękne!