Półświatek/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Półświatek
Podtytuł Powieść sensacyjna na tle zakulisowych stosunków Warszawy
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Decydująca rozmowa.

Fred nie spał prawie całą noc, a zdrzemnąwszy się dopiero nad ranem, już o siódmej zerwał się na nogi.
Ubrał się szybko i wielkiemi krokami jął mierzyć swój mały pokoik ostatni w trzypokojowem mieszkanku, które zajmował wraz z matką. Musi rozmówić się raz jeszcze... Łatwiej jednak to było postanowić, niżli wykonać...
Gdyż...
Jeśli pójdzie do Hanki — zapewne go nie przyjmie. Będzie czatował przed domem — niewiadomo, kiedy uda się ją spotkać. List napisać, proszący o wyznaczenie spotkania? Czy odpowie?
Z rozpaczą obrzucał wzrokiem skromne sprzęty, zdobiące studencki pokoik, jakby błagając tych niemych świadków o radę... Ale ani wąskie, żelazne łóżko, ani zwykły, drewniany stół, zarzucony zeszytami i książkami treści prawniczej, — nie mogły mu tej rady udzielić...
Tedy...
Coraz więcej zdenerwowany biegał po izdebce tam i z powrotem, nie wiedząc jakie powziąć postanowienie, gdy wtem niewesołe rozmyślania przerwał lekki stuk w drzwi.
To matka, zapewne posłyszawszy, że już nie śpi, wołała go na śniadanie...
Skrzywił się, niezadowolony...
Znów zacznie go dręczyć o zwykłe drobiazgi, narzekać, że wszystko drożeje, płakać nad swoim losem... Fred był bardzo dobrym synem i z pokorą znosił zrzędzenia staruszki... Dziś jednak chętnieby ich uniknął...
Miast jednak zwykłego frazesu — „Kawa stygnie!“ — posłyszał zdanie zgoła nieoczekiwane...
— Fred, list do ciebie...
— List do mnie?
— Przyniósł go posłaniec, ale już odszedł...
— Pewnie od mecenasa... — przemknęło przez myśl — chce, żebym załatwił coś w sądzie...
Szybko otworzył drzwi, ucałował rękę matki — starszej już, nieco pochylonej kobiety, do której twarzy przywarł jakby wyraz płaczliwy — i pochwycił kopertę...
To nie pisał mecenas i Fred aż drgnął z wrażenia.
Adres został skreślony rączką Hanki Gliniewskiej. Rozerwał i gorączkowo czytał:

Panie Alfredzie!
Zachowałam się wczoraj, jak histeryczka... Wstydzę się mojego postępowania i szczerze żałuję, jeśli sprawiłam mu przykrość. — Pragnę pewne sprawy wyjaśnić, a wolę to uczynić nie w domu. Dla tego też oczekiwać będę na Pana w Saskim Ogrodzie koło fontanny, o dziesiątej.
Szczerze życzliwa
Hanna Gliniewska.

Hanka pierwsza wyznacza spotkanie? Pragnie pewne sprawy wyjaśnić? Wstydzi się wczorajszej sceny? Uśmiech wielkiej radości opromienił twarz Freda, opromienił, lecz na krótką chwilę. A Helmanowa? A ta wizyta u niej...
— Zła, czy dobra nowina? — zagadnęła matka, która śledziła twarz Freda. — Czytasz i to się cieszysz, to się smucisz...
— At, nic... — odparł wymijająco.
— No to chodź... Śniadanie czeka...
Teraz mógł już zjeść śniadanie z apetytem i spokojnie wysłuchiwać narzekań. Najważniejsza przeszkoda została usunięta. Za parę godzin ujrzy Hankę, może będzie z nim szczera... On nie zawaha się przed niczem, zmusi do wyznań, ocali z bagna...
Rozmyślając nad tem, chrupał bułki i popijał je mleczną kawą, kiwając do taktu głową, słowom matki, która obecnie biadała nad drożyzną mięsa, jajek i mleka. A robił to z takiem przejęciem, myślami błądząc gdzieindziej, że nieprzyzwyczajona do podobnej uwagi, wreszcie zawołała z zadowoleniem:
— Teraz pojmujesz, jak trudno prowadzić gospodarstwo, żeby związać koniec z końcem!
— W Saskim ogrodzie!.. — wyrwało mu się niechcący, gdyż myślał o spotkaniu z Hanką.
— Co, w Saskim ogrodzie? — oburzyła się — Pleciesz od rzeczy! Co ma ogród Saski do drożyzny?
Fred roześmiał się głośno.
— Daruj, mamo! — ucałował jej rękę — Medytowałem nad czemś innem... Że przez ogród Saski najbliżej do sądu... A tam mam się udać z polecenia mojego mecenasa... Już uciekam, mamo...
Udzieliwszy tego, nieco wykrętnego wyjaśnienia, Fred wybiegł z mieszkania, nie zważając na okrzyk:
— Kiedyż ty spoważniejesz?!
Miał jeszcze z górą godzinę przed sobą, lecz ciągnęło go, aby znaleźć się na świeżem powietrzu, zastanowić się przedtem, z góry ułożyć plan przyszłej rozmowy.
Od czego zacznie? Jak wyzna, że ją wczoraj śledził? A może sama Hanka ułatwi mu to zadanie. Może szczerze opowie, co ją skłoniło do dwuznacznych odwiedzin?.. Zażąda Freda pomocy, aby wyrwał ją z matni, w którą się lekkomyślnie uwikłała?
Cierpliwości...
Wnet wszystkiego się dowie...
Oczekując z utęsknieniem godziny dziesiątej i raz po raz spoglądając niecierpliwie na zegarek, krążył Fred po alejach Saskiego ogrodu. Październikowe słońce złociło pożółkłe drzewa, z których dobiegało wesołe szczebiotanie ptasząt, ucieszonych temi ostatniemi przejawami ciepłej jesieni. Tu i owdzie na ławce, czytając gazetę wygrzewał się jakiś emeryt, obok hałaśliwe grupki dzieci igrały beztrosko, napełniając powietrze swą wrzawą.
Kiedyż przyjdzie?
Dojrzał ją nareszcie...
Szła od ulicy Niecałej, nieco zgarbiona, z opuszczoną nisko główką, nie domyślając się widocznie, że Fred ją zdala obserwuje. Wydawało się, iż dźwiga na swych barkach ciężar, przerastający jej wątłe siły.
— Panno Hanko!
Wyprostowała się, a blady, nieszczery uśmiech wykwitł na twarzy, usiłując pokryć widoczną troskę.
— A... Czekał pan na mnie...
— Oczywiście... Pani list sprawił mi prawdziwą przyjemność... Z niecierpliwością oczekiwałem na tę chwilę, aby resztę naszych nieporozumień wyjaśnić osobiście...
Nie odparła na to ani słówkiem, tylko oboje jakby za obopólną milczącą zgodą skręcili w boczną aleję, gdzie szereg wolnych ławek, zdala od wrzawy i zgiełku ogrodu, zapraszał do spoczynku i poufniejszej rozmowy.
— Ot, tu usiądziemy! — rzekła, pierwsza zajmując miejsce.
Usiadł obok, postanowiwszy opanować wzburzenie, nie zdradzić się z niczem i wyczekać, w jaki sposób ona zechce oświetlić wczorajszą przygodę.
Nie łatwo to widać szło Gliniewskiej, bo dopiero po dłuższem milczeniu, rzekłbyś opanowywując się całą mocą woli, poczęła:
— Istotnie, chciałam pana widzieć, panie Fredzie... Znajomość nasza nie powinna się w ten sposób zakończyć... Pan wczoraj nie uraził mnie, to ja zachowałam się... jak szalona... Wyjątkowe zdenerwowanie, szereg przykrości... Postępowałam, niby w malignie... a pan niektóre moje słowa, lub... ruchy... skomentował zupełnie opacznie... Nie pana to wina... Dopiero kiedy pan odszedł, oprzytomniałam i zawstydziłam się bardzo... Proszę więc mi wybaczyć i o tem wszystkiem zapomnieć... Szczególniej, że lubię pana istotnie... Nic więcej... I pragnę w nim mieć na całe życie przyjaciela... I chcę, żeby pan zachował o mnie stale dobre wspomnienie...
Choć dziś Hanka przemawiała pozornie spokojnie, Fred nawet gdyby tego nie wiedział, co wiedział, łatwo mógł wyczuć, że jest ona daleka od szczerości i pokrywa banalnemi słowami wewnętrzne wzburzenie. Zastanowił go jednak frazes ostatni, a chcąc ją przynaglić do wyznań, podkreślił:
— Dobre wspomnienia? Wspomnienia zachowują tylko ludzie, którzy mają się na zawsze, lub na czas dłuższy rozłączyć... Czyżby pani zamierzała mnie nie widywać panno Hanko, choć sama pani twierdzi, że wczorajszą scenę mamy wykreślić z pamięci...
Koniec pantofelka Gliniewskiej uderzał zawzięcie o piasek, a wzrok jej opuszczony do dołu uporczywie śledził te ruchy. Wreszcie cicho wyszeptała...
— Odgadł pan! Nie zobaczymy się więcej...
— Nie zobaczymy?
— Tak! Przyszłam pożegnać się z panem...
Podskoczył aż na ławce.
— Czemu? Czemu mielibyśmy się nie widywać... Toć przyznaje pani, że nie uraziłem jej niczem...
— Przyznaję...
— Tedy...
Spojrzała mu teraz prosto w oczy i z mocnem postanowieniem wyrzekła:
— Wyjeżdżam!...
— Pani wyjeżdża?
— Tak...
Fred był coraz bardziej zdumiony. Wszystko raczej spodziewał się usłyszeć, niźli podobne, nieoczekiwane oświadczenie.
— Ależ nie zamierzała pani przed tem...
— Zdecydowałam się dziś w nocy.
— Z jakiego powodu?
— Różne sprawy rodzinne, w które zbyt długo byłoby pana wtajemniczać...
— Oczywiście, nie śmiem nalegać. A wolno zapytać dokąd nastąpi ten wyjazd...
— Czyż nie wszystko jedno?
— Jakto, wszystko jedno? — zawołał z oburzeniem. — Więc pani nie życzy sobie nawet, abym do niej pisywał...
— Później zawiadomię o adresie... sama do pana napiszę...
Raptem wyrwał się Fredowi gniewny okrzyk:
— Et, panno Hanko... Nie wierzę ja w ten wyjazd!
— Nie wierzy pan?
— Nie wierzę i basta! Pani nadal gra ze mną tę samą komedję, co i wczoraj, tylko w nieco inny sposób...
Twarz Hanki stała się ciemno purpurowa.
— A gdyby tak było! — twardo odparła — Gdybym zakończenie naszej znajomości pragnęła upozorować wyjazdem? Czyż mi nie wolno? Niedelikatnie to z pańskiej strony, że pan nalega... A ja się tak cieszyłam, że rozstajemy się w zgodzie.
— Nalegam, bo mam po temu, bardzo ważne powody...
— Ważne powody? Powód jest jeden. Wyjeżdżam, lub też nie wyjeżdżam, a nadal widywać się nie możemy... Może jest mi to równie przykre, jak i panu... Niestety, do różnych konieczności, zmuszają życiowe warunki...
Przy tych ostatnich słowach, głos jej się załamał i wyszeptała je prawie z bólem. A w kącikach oczu zaszkliły się łzy.
Fred już nadal wstrzymywać się nie mógł. Musiał wyrzucić z siebie ogrom ciężaru, leżącego na sercu, musiał za wszelką cenę zmusić tę nieugiętą, a skrytą istotę do szczerej rozmowy.
— Panno Hanko! — wykrzyknął gwałtownie. — Wiem więcej, niźli się pani zdaje! I moim obowiązkiem jest panią uratować...
Zbladła, a w oczach zamigotał niepokój, jak u kogoś, kto wyczuwa poważne niebezpieczeństwo.
— Pan o mnie coś wie? Pańskim obowiązkiem jest ratować? Nie rozumiem...
— Wczoraj — mówił teraz niezwykle podniecony — błądziłem po omacku... Domyśliłem się, iż znalazła się pani w jakiejś straszliwej sytuacji i z tej sytuacji wyjścia szuka i go znaleźć nie może... Próbowałem panią nakłonić do wyznań... Daremnie... A potem ta scena... Och, prędko zrozumiałem jej sens... Chciała pani mnie jak najprędzej się pozbyć, aby się nie zdradzić jakiemś słówkiem nieopatrznem... I dziś... Wyjeżdżam, nie pytaj o nic!.... Lecz w międzyczasie udało mi się uchylić rąbka, otaczającej ją tajemnicy...
— Uchylić? Tajemnicy? — głucho wyszeptała.
— Czy wolno zapytać — wyrzekł teraz powoli, wpijając się w Gliniewską wzrokiem — co panią skłoniło do odwiedzenia pewnej firmy, w jednym z domów przy ulicy Koszykowej?
— Firmy?
— Salonu mód „Helwira“!
Fred wciąż śledząc Hankę uważnie i spostrzegając od paru chwil jej niepokój i bladość, sądził, że po tem obcesowo zadanem zapytaniu, zmiesza się ona ostatecznie, lub wybuchnie łzami. Tymczasem nastąpił skutek wręcz odwrotny. Wyprostowawszy się nagle, rzekłbyś oburzona do głębi, zawołała z gniewem:
— Pan mnie śledził?... To podłe!...
— Podłe?
— Nazywam podłością podstępne wdzieranie się w cudze tajemnice!
Wykrzyknik Gliniewskiej zabrzmiał z wielką mocą, ale i Fred miał tego wszystkiego dość.
— Jest podłością — mówił, nie mniej niźli ona podniecony — śledzić kogoś przez ciekawość, lub małostkową zazdrość... Lecz gdy o ratunek chodzi...
— Jaki ratunek?
— Stoi pani nad brzegiem przepaści! Dopiero wtedy pojąłem wszystko... I myśli o samobójstwie i niezrozumiałe postępowanie... Nie wolno być tak skrytą! Znalazła się pani w strasznej matni, skąd szuka ratunku! Czemuż nie było mi powiedzieć... Jakbym zrozumiał, wybaczył, postarał się dopomóc...
Oczy Gliniewskiej iskrzyły się od sekundy nieudanym gniewem, a chwilami, rzekłbyś, widniała w nich obrażona duma.
— Pan miałby mi coś do wybaczenia? — syknęła. — Doprawdy, świetne! Pan się zapomina...
— Panno Hanko! Mamże jaśniej jeszcze tłumaczyć? Pani nadal się zapiera?
— Proszę przestać!
Freda aż poderwało do góry. Więc była ona tak do szpiku kości zepsuta? Dalsza komedja, choć wie, że poznał prawdę?... Nie, nie będzie się bawił się w żadne względy.
— Odwiedziła pani wczoraj salon mód „Helwirę“! Stanowi on własność niejakiej Helmanowej.. A ta Helmanowa cieszy się taką reputacją, że sama z nią znajomość rzuca cień na każdą porządną kobietę...
— Ach!...
Cicho zabrzmiał ten okrzyk. Gliniewska zgięła się raptem wpół, jak kwiat podcięty uderzeniem spicruty. Nie gniew już widniał na jej twarzyczce, ale bezmierny ból i przygnębienie. Lecz Fred brutalnie przemawiał dalej.
— „Helwira“ jest ukrytym domem schadzek! I pani wiedziała o tem, panno Hanko! Cóż pani mi teraz odpowie?
Urwał, obserwując jakie wrażenie wywołają jego słowa. Jeśli poprzednio mógł się spodziewać, że wyprze się wogóle znajomości z Helmanową i udając oburzenie, powstanie z ławki i odejdzie, teraz widząc jak siedzi złamana, mniemał, że przytłoczył Hankę argumentami i rychło z jej ust posłyszy szczere wyznanie.
Ona tymczasem, odwróciwszy się nieco od Freda, siedziała w milczeniu, niby bezmyślnie wodząc wzrokiem po igrających zdala grupkach dzieci, czy też świergocących wśród drzew ptakach.
Nalegał:
— Nic pani nie odpowie?
Nagle ujrzał jej oczy ogromne, rozszerzone męką a z ust wybiegły pokorne, przepojone serdeczną prośbą wyrazy:
— Niechże pan już skończy i nie dręczy mnie dłużej!... Czyż pan nie pojmuje?...
Jeszcze jeden atak, a odniesie zwycięstwo.
— Nic nie pojmuję! — zawołał — I nie skończę dopóki prawdy nie poznam! Musi mi pani wszystko powiedzieć, musi się zwierzyć, co ją skłoniło do podobnych odwiedzin?...
— Nie mogę...
— Nie może pani? Toć nie prosta mną powoduje ciekawość... Cokolwiek pani wyzna, w niczem to nie zmieni naszego stosunku... Zastawiono na panią wstrętne sieci, ja z tych sieci chcę ją wyrwać...
Oddychała teraz ciężko, a na jej twarzy znać było widoczną walkę.
— Niech pan nie nalega... Są czasem rzeczy straszne...
Czuł, że słabnie.
— Będę nalegał! Niema sytuacji bez wyjścia... Więc, panno Hanko?...
Raptem w tej tajemniczej istocie nastąpił znów duchowy zwrot niespodziewany. Gdy Fredowi wydawało się, że jest już bliski celu — jej twarzyczka, wbrew wszelkim oczekiwaniom, przybrała wyraz wielkiego spokoju i Gliniewska, snać powziąwszy mocne postanowienie, wyrzekła:
— Więcej nic pan odemnie się nie dowie!
Załamał ręce z rozpaczą, pojąwszy, że cały dotychczasowy trud był daremny.
— Ach! — zawołał — Co za okropne rozczarowanie! Odtrąca pani moją pomoc i pragnie się ze mną rozstać, bo tak jej postępować wygodniej...
Drgnęła trochę, posłyszawszy obelżywą aluzję — lecz nie wyprowadziła jej ona obecnie z równowagi.
— Chce pan mnie dotknąć? — odparła z odcieniem smutku. — Wolno to panu, bo tak przemawiają pozory... Może pożałuje pan tego kiedyś bardzo, panie Fredzie.
— Kiedy...
— Pożałuje pan bardzo! — powtórzyła z naciskiem. — Lecz dziś... Pojmuję, co pan sobie myśli, wiedząc, że odwiedziłam... — tu nagła czerwień zalała policzki — panią... panią Helmanową... I że nie chcę mu udzielić jakichkolwiek w tej sprawie wyjaśnień... Tylko...
— Tylko...
— Mniemałam, że pan ma więcej do mnie zaufania...
— Panno Hanko! Ten niezrozumiały upór...
— Widocznie inaczej postąpić nie mogę!... Lecz ja i brud życia?... Jakżeż daleka jestem od niego i jak nim gardzę! I pan śmiał mnie podejrzewać?! Nie, panie Fredzie. Sądziłam, że inaczej wypadnie nasze pożegnanie...
Gwałtownie podniosła się z ławki, zamierzając odejść. I on zerwał się zkolei.
— Panno Hanko! Toć ja panią kocham nad życie... Uwielbiam... Naprawdę, nie ujrzymy się więcej?
— Nigdy... Tembardziej po tej rozmowie...
Szedł teraz obok niej, nie wiedząc ani co mówić, ani co czynić. Tak świetnie ułożony plan spełzł na niczem? Dotknął jedynie Hankę... Może omylił się w swych przypuszczeniach, może to była zgoła niewinna wizyta... Niewinna? Pocóż, w takim razie ta tajemniczość, ta raptowna decyzja rozłąki?... Czy Hance w rzeczy samej nic zarzucić nie można, czy tu gra znakomicie komedję?...
Trawiony temi refleksjami, kroczył obok Gliniewskiej w milczeniu. I ona nie odzywała się teraz ani słowem, jakby nie spostrzegając jego obecności. Dopiero, gdy opuścili Saski ogród i znaleźli się u wylotu Niecałej, przystanęła, wyciągając na pożegnanie rękę.
— Tu się rozstaniemy...
Fred pochwycił drobną rączkę i zatrzymał w swej dłoni. Nie, on nie zamierzał w taki sposób się rozstać. Może znów powróciłby do poprzedniej rozmowy, może znów począłby dręczyć Gliniewską zapytaniami, na które nie chciała dać odpowiedzi — gdy wtem przypadek, wszechpotężny przypadek, dał nieoczekiwane rozwiązanie całej sytuacji.
Bo oto z przejeżdżającego Wierzbową samochodu wychyliła się, snać ujrzawszy Hankę, jakaś elegancka dama i zatrzymawszy taksówkę, poczęła w jej kierunku dawać znaki ręką. Znać było, iż pragnie, aby Gliniewska zbliżyła się do niej.
— Któż to taki? — wyrwało się niechcący zapytanie Fredowi.
Choć zapytanie to, szczególniej obecnie, było więcej niż nie na miejscu i łatwo mogła go za niewczesną ciekawość skarcić Hanka — ujrzał ze zdumieniem, że czerwieni się ona i jest wyraźnie zmieszana.
— Któż taki? — powtórzył i nagle z intuicją, właściwą tylko zakochanym, wypalił. — Czy przypadkiem nie pani Helmanowa, właścicielka „Helwiry“?
Nie otrzymał odpowiedzi. Tylko ubrylantowana pani w samochodzie czyniła coraz energiczniejsze ruchy, jakby prosząc, aby Gliniewska pozbyła się swego towarzysza i obok niej zajęła miejsce.
— Więc zgadłem! — z pasją zawołał Fred. — Zgadłem! Helmanowa... Tu śmie cię łapać, Hanko, na ulicy, publicznie...
— Panie Fredzie!
— Och, jakże nienawidzę tę przeklętą łajdaczkę! Pozostań... To ja podejdę do niej i powiem, co o tem wszystkiem myślę...
Już miał rzucić się naprzód, gdy wtem drobna rączka powstrzymała go za ramię...
— Więc poznaj moją tajemnicę, Fredzie — posłyszał cichy szept — Może nie mniej nienawidzę tę kobietę, jak ty... Ale ci jej ruszyć nie wolno... Wszak to moja matka.
— Matka! — jęknął głucho Fred — i raptem zasłona mu spadła z oczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.