Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedyż przyjdzie?
Dojrzał ją nareszcie...
Szła od ulicy Niecałej, nieco zgarbiona, z opuszczoną nisko główką, nie domyślając się widocznie, że Fred ją zdala obserwuje. Wydawało się, iż dźwiga na swych barkach ciężar, przerastający jej wątłe siły.
— Panno Hanko!
Wyprostowała się, a blady, nieszczery uśmiech wykwitł na twarzy, usiłując pokryć widoczną troskę.
— A... Czekał pan na mnie...
— Oczywiście... Pani list sprawił mi prawdziwą przyjemność... Z niecierpliwością oczekiwałem na tę chwilę, aby resztę naszych nieporozumień wyjaśnić osobiście...
Nie odparła na to ani słówkiem, tylko oboje jakby za obopólną milczącą zgodą skręcili w boczną aleję, gdzie szereg wolnych ławek, zdala od wrzawy i zgiełku ogrodu, zapraszał do spoczynku i poufnejszej rozmowy.
— Ot, tu usiądziemy! — rzekła, pierwsza zajmując miejsce.
Usiadł obok, postanowiwszy opanować wzburzenie, nie zdradzić się z niczem i wyczekać, w jaki sposób ona zechce oświetlić wczorajszą przygodę.
Nie łatwo to widać szło Gliniewskiej, bo dopiero po dłuższem milczeniu, rzekłbyś opanowywując się całą mocą woli, poczęła:
— Istotnie, chciałam pana widzieć, panie Fredzie... Znajomość nasza nie powinna się w ten sposób zakończyć... Pan wczoraj nie uraził mnie, to