Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co, w Saskim ogrodzie? — oburzyła się — Pleciesz od rzeczy! Co ma ogród Saski do drożyzny?
Fred roześmiał się głośno.
— Daruj, mamo! — ucałował jej rękę — Medytowałem nad czemś innem... Że przez ogród Saski najbliżej do sądu... A tam mam się udać z polecenia mojego mecenasa... Już uciekam, mamo...
Udzieliwszy tego, nieco wykrętnego wyjaśnienia, Fred wybiegł z mieszkania, nie zważając na okrzyk:
— Kiedyż ty spoważniejesz?!
Miał jeszcze z górą godzinę przed sobą, lecz ciągnęło go, aby znaleźć się na świeżem powietrzu, zastanowić się przedtem, z góry ułożyć plan przyszłej rozmowy.
Od czego zacznie? Jak wyzna, że ją wczoraj śledził? A może sama Hanka ułatwi mu to zadanie. Może szczerze opowie, co ją skłoniła do dwuznacznych odwiedzin?.. Zażąda Freda pomocy, aby wyrwał ją z matni, w którą się lekkomyślnie uwikłała?
Cierpliwości...
Wnet wszytkiego się dowie...
Oczekując z utęsknieniem godziny dziesiątej i raz po raz spoglądając niecierpliwie na zegarek, krążył Fred po alejach Saskiego ogrodu. Październikowe słońce złociło pożółkłe drzewa, z których dobiegało wesołe szczebiotanie ptasząt, ucieszonych temi ostatniemi przejawami ciepłej jesieni. Tu i owdzie na ławce, czytając gazetę wygrzewał się jakiś emeryt, obok hałaśliwe grupki dzieci igrały beztrosko, napełniając powietrze swą wrzawą.