Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sytuacji wyjścia szuka i go znaleźć nie może... Próbowałem panią nakłonić do wyznań... Daremnie... A potem ta scena... Och, prędko zrozumiałem jej sens... Chciała pani mnie jak najprędzej się pozbyć, aby się nie zdradzić jakiemś słówkiem nieopatrznem... I dziś... Wyjeżdżam, nie pytaj o nic!.... Lecz w międzyczasie udało mi się uchylić rąbka, otaczającej ją tajemnicy...
— Uchylić? Tajemnicy? — głucho wyszeptała.
— Czy wolno zapytać — wyrzekł teraz powoli, wpijając się w Gliniewską wzrokiem — co panią skłoniło do odwiedzenia pewnej firmy, w jednym z domów przy ulicy Koszykowej?
— Firmy?
— Salonu mód „Helwira“!
Fred wciąż śledząc Hankę uważnie i spostrzegając od paru chwil jej niepokój i bladość, sądził, że po tem obcesowo zadanem zapytaniu, zmiesza się ona ostatecznie, lub wybuchnie łzami. Tymczasem nastąpił skutek wręcz odwrotny. Wyprostowawszy się nagle, rzekłbyś oburzona do głębi, zawołała z gniewem:
— Pan mnie śledził?... To podłe!...
— Podłe?
— Nazywam podłością podstępne wdzieranie się w cudze tajemnice!
Wykrzynik Gliniewskiej zabrzmiał z wielką mocą, ale i Fred miał tego wszystkiego dość.
— Jest podłością — mówił, nie mniej niźli ona podniecony — śledzić kogoś przez ciekawość, lub małostkową zazdrość... Lecz gdy o ratunek chodzi...
— Jaki ratunek?