Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

du wychyliła się, snać ujrzawszy Hankę, jakaś elegancka dama i zatrzymawszy taksówkę, poczęła w jej kierunku dawać znaki ręką. Znać było, iż pragnie, aby Gliniewska zbliżyła się do niej.
— Któż to taki? — wyrwało się niechcący zapytanie Fredowi.
Choć zapytanie to, szczególniej obecnie, było więcej niż nie na miejscu i łatwo mogła go za niewczesną ciekawość skarcić Hanka — ujrzał ze zdumieniem, że czerwieni się ona i jest wyraźnie zmieszana.
— Któż taki? — powtórzył i nagle z intuicją, właściwą tylko zakochanym, wypalił. — Czy przypadkiem nie pani Helmanowa, właścicielka „Helwiry“?
Nie otrzymał odpowiedzi. Tylko ubrylantowana pani w samochodzie czyniła coraz energiczniejsze ruchy, jakby prosząc, aby Gliniewska pozbyła się swego towarzysza i obok niej zajęła miejsce.
— Więc zgadłem! — z pasją zawołał Fred. — Zgadłem! Helmanowa... Tu śmie cię łapać, Hanko, na ulicy, publicznie...
— Panie Fredzie!
— Och, jakże nienawidzę tę przeklętą łajdaczkę! Pozostań... To ja podejdę do niej i powiem, co o tem wszystkiem myślę...
Już miał rzucić się naprzód, gdy wtem drobna rączka powstrzymała go za ramię...
— Więc poznaj moją tajemnicę, Fredzie — posłyszał cichy szept — Może nie mniej nienawidzę tę kobietę, jak ty... Ale ci jej ruszyć nie wolno... Wszak to moja matka.