Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ja i brud życia?... Jakżeż daleka jestem od niego i jak nim gardzę! I pan śmiał mnie podejrzewać?! Nie, panie Fredzie. Sądziłam, że inaczej wypadnie nasze pożegnanie...
Gwałtownie podniosła się z ławki, zamierzając odejść. I on zerwał się zkolei.
— Panno Hanko! Toć ja panią kocham nad życie... Uwielbiam... Naprawdę, nie ujrzymy się wiecej?
— Nigdy... Tembardziej po tej rozmowie...
Szedł teraz obok niej, nie wiedząc ani co mówić, ani co czynić. Tak świetnie ułożony plan spełzł na niczem? Dotknął jedynie Hankę... Może omylił się w swych przypuszczeniach, może to była zgoła niewinna wizyta... Niewinna? Pocóż, w takim razie ta tajemniczość, ta raptowna decyzja rozłąki?... Czy Hance w rzeczy samej nic zarzucić nie można, czy tu gra znakomicie komedję?...
Trawiony temi refleksjami, kroczył obok Gliniewskiej w milczeniu. I ona nie odzywała się teraz ani słowem, jakby nie spostrzegając jego obecności. Dopiero, gdy opuścili Saski ogród i znaleźli się u wylotu Niecałej, przystanęła, wyciągając na pożegnanie rękę.
— Tu się rozstaniemy...
Fred pochwycił drobną rączkę i zatrzymał w swej dłoni. Nie, on nie zamierzał w taki sposób się rozstać. Może znów powróciłby do poprzedniej rozmowy, może znów począłby dręczyć Gliniewską zapytaniami, na które nie chciała dać odpowiedzi — gdy wtem przypadek, wszechpotężny przypadek, dał nieoczekiwane rozwiązanie całej sytuacji.
Bo oto z przejeżdżającego Wierzbową samocho-