Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go słowa. Jeśli poprzednio mógł się spodziewać, że wyprze się wogóle znajomości z Helmanową i udając oburzenie, powstanie z ławki i odejdzie, teraz widząc jak siedzi złamana, mniemał, że przytłoczył Hankę argumentami i rychło z jej ust posłyszy szczere wyznanie.
Ona tymczasem, odwróciwszy się nieco od Freda, siedziała w milczeniu, niby bezmyślnie wodząc wzrokiem po igrających zdala grupkach dzieci, czy też świergocących wśród drzew ptakach.
Nalegał:
— Nic pani nie odpowie?
Nagle ujrzał jej oczy ogromne, rozszerzone męką a z ust wybiegły pokorne, przepojone serdeczną prośbą wyrazy:
— Niechże pan już skończy i nie dręczy mnie dłużej!... Czyż pan nie pojmuje?...
Jeszcze jeden atak, a odniesie zwycięstwo.
— Nic nie pojmuję! — zawołał — I nie skończę dopóki prawdy nie poznam! Musi mi pani wszystko powiedzieć, musi się zwierzyć, co ją skłoniło do podobnych odwiedzin?...
— Nie mogę...
— Nie może pani? Toć nie prosta mną powoduje ciekawość... Cokolwiek pani wyzna, w niczem to nie zmieni naszego stosunku... Zastawiono na panią wstrętne sieci, ja z tych sieci chcę ją wyrwać...
Oddychała teraz ciężko, a na jej twarzy znać było widoczną walkę.
— Niech pan nie nalega... Są czasem rzeczy straszne...
Czuł, że słabnie.