Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tami i książkami treści prawniczej, — nie mogły mu tej rady udzielić...
Tedy...
Coraz więcej zdenerwowany biegał po izdebce tam i z powrotem, nie wiedząc jakie powziąć postanowienie, gdy wtem niewesołe rozmyślania przerwał lekki stuk w drzwi.
To matka, zapewne posłyszawszy, że już nie śpi, wołała go na śniadanie...
Skrzywił się, niezadowolony...
Znów zacznie go dręczyć o zwykłe drobiazgi, narzekać, że wszystko drożeje, płakać nad swoim losem... Fred był bardzo dobrym synem i z pokorą znosił zrzędzenia staruszki... Dziś jednak chętnieby ich uniknął...
Miast jednak zwykłego frazesu — „Kawa stygnie!“ — posłyszał zdanie zgoła nieoczekiwane...
— Fred, list do ciebie...
— List do mnie?
— Przyniósł go posłaniec, ale już odszedł...
— Pewnie od mecenasa... — przemknęło przez myśl — chce, żebym załatwił coś w sądzie...
Szybko otworzył drzwi, ucałował rękę matki — starszej już, nieco pochylonej kobiety, do której twarzy przywarł jakby wyraz płaczliwy — i pochwycił kopertę...
To nie pisał mecenas i Fred aż drgnął z wrażenia.
Adres został skreślony rączką Hanki Gliniewskiej. Rozerwał i gorączkowo czytał:

Panie Alfredzie!
Zachowałem się wczoraj, jak histeryczka...