Półświatek/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Półświatek
Podtytuł Powieść sensacyjna na tle zakulisowych stosunków Warszawy
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Karjera Lenki.

Pani Lenka mierzyła pospiesznie krokami swój skromny mieszczański salonik.
W jej życiu nastąpił przełom, lecz bynajmniej nie pod względem moralnym...
Nie, aby się trwożyła, iż mąż może się dowiedzieć o wizycie u Helmanowej. Stąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo — ciężar wiszący nad jej głową w postaci sfałszowanych zobowiązań, chwilowo spadł w serca. Lecz mimo całej naiwności, rozumiała, że postawiwszy pierwszy krok na pochyłej drodze, nie zatrzyma się w miejscu i postawi następny... Kto wie, czy nie w bliskiej przyszłości... A co ta przyszłość przyniesie? Tu ładną twarzyczkę zasępiała troska, a niskie czoło przecinały zmarszczki zadumy.
No i pod jednym względem od paru dni zmieniła się całkowicie — w stosunku do męża.
O ile przedtem oschły i marudny Okoński napełniał ją stale trwogą i nigdy nie śmiała przeciwstawić mu się, lub odpowiedzieć ostrzejszem słówkiem — o tyle teraz rodził się w niej jakiś bunt i wypływała na wierzch długo tłumiona nienawiść. Jeśli ją odepchnie wie gdzie pójdzie i znakomicie da sobie radę bez niego! Taki mąż! Sprzedano ją za starca — dziś umie sprzedać się sama.
Oznaki tej emancypacji nie kazały na siebie długo czekać. Zpoczątku wprawdzie nieco cicho odburknęła na zrzędzenia pana Ignacego, później prawie brutalnie odtrąciła jego pieszczoty, a nareszcie przy dzisiejszym obiedzie wywołała prawdziwą awanturę, pierwszą w ich pożyciu małżeńskiem.
Bo oto kiedy Okoński jął swoim zwyczajem utyskiwać, że zupa jest przydymiona, mięso podobne do starej podeszwy, a nie do mięsa, że Lenka nigdy dobrą gospodynią nie zostanie, choć on wyciągnął ją z pod płota i wydał na nią masę pieniędzy — z gniewem nagle zawołała:
— To poszukaj sobie innej służącej!
Pan Ignacy mało nie podskoczył na swem krześle. Do oporu dotychczasowej niewolnicy nie był przyzwyczajony, a jej ostry wykrzyknik przejął go zdumieniem. Jeszcze własnym uszom nie wierzył.
— Coś powiedziała? — powtórzył.
— Żebyś poszukał sobie innej służącej! — nie przestraszyła się groźnego spojrzenia, które padło z za binokli małżonka — Bo ja mam tego wszystkiego dość!
Okoński, wysoki, zasuszony jegomość, o pergaminowej twarzy i pożółkłych od dymu tytoniowego wąsach, stał się jeszcze sztywniejszy. Wydawało się, że pragnie zmiażdżyć wzrokiem swą połowicę, a długie, kościste palce jęły wybijać energicznie takt po stole.
— Cóż za humory? — warknął — Wiesz, że humorów nie znoszę!
— Ale ja twoje za długo znosiłam! — Ktoś, ktoby patrzył z boku na zazwyczaj apatyczną Lenkę, zdziwiłby się jej niezwykłej energji. — Jesteś wstrętny skąpiec... Dajesz tyle, że nic porządnego kupić nie można. A później ciągłe wymówki i wymówki. Tu urwała i utkwiła oczy w podłogę, zaczerwieniwszy się mocno, może sama zdziwiona swym wybuchem. On tymczasem, mniemając że iskra buntu szybko zgasła, jął twardo przemawiać.
— Słuchajno, Lenko... Skoroś zaczęła, pozwól, że ci przypomnę pewne fakty, abyśmy nigdy nie powracali do podobnej rozmowy.. Byłaś panną biedną bez posagu i przymierałaś głodem, dopókim się z tobą nie ożenił... Mogłem uczynić świetną partję, bo jestem człowiekiem solidnym i na stanowisku, jednak wybrałem ciebie... Wszyscy teraz pieniądze ze mnie prujecie... Ty... Matka... Nic nie mówię... Ale żądam za to wdzięczności i ślepego posłuszeństwa... Rozumiesz! — uderzył mocno ręką o stół. — Ślepego posłuszeństwa... A domem masz rządzić, tak jak ja chcę... I żadnych kaprysów...
Ale jeśli Okoński sądził, że opór Lenki został przełamany i że powróci ona do poprzedniej roli biernego posłusznego kobieciątka, to zawiódł się srodze. Niedelikatne wymówki i napomnienia brutalne, które niejednokrotnie już słyszała, choć w łagodniejszej formie, podnieciły ją ostatecznie, przyprawiając o niepohamowany gniew.
— O jakiś ty gbur! — wykrzyknęła z pasją. — Jaki gbur! — I ty myślisz, że ci wszystko ujdzie bezkarnie! Że możesz mną pomiatać dowoli... Nie... Sporo czasu czekałam, żeby ci w oczy prawdę rzucić... Tak, byłam biedną, bez posagu panną, nieraz nie mieliśmy na obiad, lecz po tysiąc razy milsza mi była ta bieda, niż twój pozorny dostatek... I te wieczne przycinki... — Czy ci nie wstyd wypominać, że mojej matce dajesz jałmużnę? Żeś mnie kupił, jak zwierzę i że z tem zwierzęciem masz prawo czynić, co ci się spodoba? O jakiś ty wstrętny! I podły... Bo sądzisz, że wszystko zniosę, bo nie mam dokąd się udać, ani nikt nie stanie w mojej obronie? Och, tyś odważny tylko ze słabemi, a przed mocniejszemi się płaszczysz...
Pergaminowa twarz pana Ignacego poczynała zlekka różowieć. I w nim wrzał potężny gniew, ale opanowywał się z całej siły. Lenka zadrasnęła go, jak mogła najboleśniej.. Domowy tyran nie znosił oporu i nie znosił, gdy kto mu mówił prawdę w oczy. Ale gdy natrafił na mocny opór, miękł, obawiając się skandalu i awantury. O, bo odgadła go Lenka dobrze. Nieugięty i szorstki dla podwładnych w firmie, w której był prokurentem, proch gotów był zamiatać przed szefami lub dyrektorem. Arogancki z ludźmi nieśmiałymi, cofał się, natrafiwszy na energicznego. Był to typowy lis, o powierzchowności zasuszonej mumji, lubiący chodzić lisiemi drogami i nie znoszący otwartej walki. A w życiu, właściwie, posiadał dwie namiętności — pieniądze, dla których gotów wszystko był poświęcić — i drugą namiętność — kobiety. Choć nie okazywał tego Lence, obawiając się utracić swój prestige w jej oczach, kochał jej ciało i nieradby się z niem rozstać.
Lecz teraz, co czynić? Scena gwałtowna zaskoczyła go nagle i sam nie wiedział, na co się zdecydować. Ustąpić i przeprosić Lenkę? Niemożebne! Nikt się dobrowolnie nie pozbywa władzy. Dać folgę uniesieniu? Ją dziś ogarnął szał, — może dojść do licho wie jakiej awantury... Lecz, jak sobie wytłumaczyć ten wybuch zazwyczaj pokornej niewolnicy? Nabuntował ją kto, czy też atak histerji? Napewno zbuntowano... Ach ta przeklęta rodzina... A ten Fred najgorszy... Bo matka nie zdobyłaby się na podobne nauki...
— Hm!... — mruknął zjadliwie — Widzę tu wpływ dobrych rad rodzinki!
— Nikt mnie nie uczył i nikt rad nie udzielał! — odparła, w dalszym ciągu podniecona. — Każda cierpliwość ma swoje granice...
Postanowił ją zaszachować tem, czego dotychczas obawiała się najwięcej.
— Skoro ci źle, możesz choćby zaraz opuścić mój dom!
Słowo „mój“ mocno podkreślił, sądząc, iż frazes ten podziała, niczem strumień zimnej wody, na zaperzoną małżonkę. Ale odpowiedź wypadła wbrew wszelkim przewidywaniom:
— Niewykluczone, że tak postąpię!
Uśmiechnął się ironicznie.
— Powrócisz do matki?
— Moja rzecz, co z sobą zrobię!
Drgnął, widząc, że zabrnął za daleko. Czyżby Lenka zakochała się w kim? Ale prawie z domu nie wychodzi i nikogo nie widuje. Jaki smarkacz przewraca jej w głowie? Niemożebne. Jest apatyczna i daleka od flirtów. Ot, rozszalałe kobiece nerwy, niema czem się przejmować... Lenki nie chce utracić, ale nie chce również, żeby wyłamywała się z pod jego władzy... Teraz nie będzie przedłużał tej sceny. Pójdzie do starej Korskiej i zapyta, co to wszystko znaczy. A mamunia, ze strachu, że urwą się dodatkowe subsydja, potrafi sobie poradzić z córeczką i Lenka przestanie pokazywać humory.
— Moja kochana — oświadczył tonem statecznego męża, którego obowiązkiem jest dbać o całość rodziny — odwiedzę twoją matkę i poproszę, aby przemówiła ci do rozumu... Gadasz dziś jak nieprzytomna i nie myślę dłużej wysłuchiwać twych niedorzeczności... Sądzę, że pod wpływem matki pojmiesz całą niewłaściwość swego postępowania...
— Bardzo proszę! Idź do matki...
Pan Ignacy z miną obrażoną powstał z miejsca. Niczem prokurator śpieszący przed trybunał, aby się domagać wymierzenia delikwentowi jaknajsurowszej kary, opuścił mieszkanie. A dopiero, gdy je opuścił — Lenka straciła pewność siebie.
Jak dalej postąpić? Czy nie zbyt wcześnie pofolgowała długo tłumionej nienawiści? Co teraz nastąpi?
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że popędzi do matki, wszystko przedstawi w zmienionem świetle, grubo dołoży. Opisze ją, jako najniewdzięczniejszą na świecie istotę, która za dobrodziejstwa odpłaca się kaprysami. Może nawet matkę tu sprowadzi, aby rozprawiła się z córką. A matka? — Jęki, łzy, narzekania, wymówki, potem prośby, aby Lenka uszanowała zacnego człowieka.
Ach, ten zacny człowiek!
Mimowoli skurczyły się ramiona Lenki. Nowa przeprawa. Lecz, jeśli stać ją było na jeden wybuch gwałtowny, obecnie czuje, że niema już sił do dalszej walki — i znowu ulegnie. A wtedy szanowny pan Ignacy stanie się jeszcze brutalniejszy, jeszcze bezwzględniejszy.
Z gustem uciekłaby z domu. Lecz łatwiej było rzucić tę pogróżkę w rozmowie z mężem, niźli ją wykonać. Uciec, ale dokąd? Jeśli do awantury z Okońskim przyczyniła się w znacznej mierze świadomość potęgi swych wdzięków i Lenka w duchu już zgadzała się wstąpić na pochyłą drogę, na której pierwszy został uczyniony krok — daleką była od sprecyzowania tych planów. Być niezależną, uwielbianą, tak jak tamte, mieć klejnoty, piękne stroje — och, do tego dążyła z całej duszy. Lecz jak się zabrać, jak zacząć? Helmanowa? Ta nie zatelefonowała do niej od czasu pamiętnej wizyty. Resztki zaś wstydu wstrzymywały Lenkę, aby odezwać się pierwsza.
— Och, nie tak łatwo zostać kokotą! — wyrwało się z piersi westchnienie.
Mierzyła tedy Lenka pośpiesznemi krokami mały salonik, nie wiedząc, co przedsięwziąć. Pochwycić za słuchawkę telefonicznego aparatu, połączyć się z „Helwirą“ i błagać o pomoc? Toć wspominała Helmanowa, że z kłopotliwej sytuacji wybawiła tyle pań? Ale nie... Na samą myśl, iż ma prosić szefową o podobną przysługę, czerwień barwiła policzki Lenki i czuła, że słowa nie przecisną jej się przez gardło... Lepiej zaczekać...
A jeśli zaczeka — rychło pojawi się Okoński wraz z matką i rozpocznie się piła...
Ot, znieść chyba tę piłę, znów grać komedję, udając pokorną i uległą.
Jak wszystkie natury słabe, które wolą działać drogą fałszu, niźli narażać się na ostrzejsze scysje — już Lenka postanawiała na czas jakiś znów udać potulną niewolnicę, póki warunki się nie zmienią — gdy wtem ciszę mieszkanka zmącił dość ostry dźwięk dzwonka u wejściowych drzwi.
Któż to mógł być? Mąż już z powrotem? Za wcześnie.
Nie czekając nim się z kuchenki wygrzebie służąca, zajęta myciem naczyń — zaintrygowana Lenka, sama pośpieszyła do przedpokoju.
Otworzyła drzwi — i gwałtownie zbladła, a z jej ust wyrwał się okrzyk przestrachu.
— Pan?
Stał przed nią ów pamiętny nieznajomy, a raczej przygodny kochanek z salonów „Helwiry“.
— Pan?... pan?... — bełkotała — Jak pan mnie odszukał?... Zresztą pan się myli...
— Wcale się nie mylę! — odparł starszy mężczyzna, uśmiechając się lekko. — Napewno się nie mylę... Tylko zechce pani wyzbyć się wszelkiej obawy...
— Ależ, mój mąż!... Niech pan idzie!... Nie... nie... Nie tu... Możemy umówić się gdzieindziej... Bo... rzeczywiście...
Z jej ust wypadały słowa bezładne, a swą postacią zagradzała nieznajomemu drogę, bo wydawało się jej, że zdradza widoczną chęć znalezienia się wewnątrz mieszkania. Cóż teraz pocznie?... Tego tylko brakowało... Napewno jakiś szantaż...
On tymczasem, snać przybywszy w zgóry określonym celu, nie dawał się zbyć byle czem i w dalszym ciągu nalegał:
— Nie zechce mnie pani zaprosić na chwilę do siebie? Wiem, że męża w domu niema, bo widziałem go przed chwilą na ulicy... A na schodach gawędzić trudno...
Wszystko przewidział, wszystko wywąchał. Śledził zapewne Ignacego. A tu naprawdę jaki sąsiad może stać się świadkiem dwuznacznej rozmowy.
— Niech pan wejdzie! — szepnęła.
Nieznajomy
, jakby z góry był przekonany, że Lenka w taki sposób postąpi, wszedł pewnie do przedpokoju, tam spokojnie zdjął paltot i podążył wślad za nią do saloniku.
— Panie! — rzekła z tłumionym gniewem w głosie, nie zapraszając go nawet, aby zajął miejsce. — Nie mogłam się sprzeczać na schodach. Ale teraz oświadczę szczerze. Cokolwiek pana sprowadza, postąpił pan jak człowiek niedelikatny, wdzierając się przemocą. Zresztą — tu zadźwięczała odrobina lęku — nie znam celu tej wizyty, a nawet nie pojmuję. Jeśli pan przypadkowo zdobył mój adres, w niezrozumiały sposób.
Ogarniało ją coraz większe zmieszanie. Żałowała teraz, iż nie zamknęła mu drzwi przed nosem, twierdząc, że wcale go nie zna i nigdy się nie spotkali. Lecz on występował z takim tupetem, łatwo mógł wszcząć awanturę. Co dalej? Pójdzie na wszelkie ustępstwa, byle się pozbyć intruza, zanim mąż powróci.
Niezwykle podniecona, oczekiwała na odpowiedź swego kompromitującego gościa.
Tymczasem starszy, elegancki pan spoglądał na Lenkę z uśmiechem, nie zdradzając wrogich zamiarów. Wreszcie wypowiedział:
— To pani tak mnie przyjmuje?
— Jakżeż inaczej mam przyjąć.
— Nie prosi pani wcale, abym usiadł. A ja się bardzo cieszyłem na tę wizytę.
— Ładna wizyta! — oburzyła się — sam pan wie w jakich poznaliśmy się okolicznościach. Zdaje się nie zaciągnęłam żadnych obowiązków względem pana. Raczej starałam się, ze zrozumiałych względów, zachować incognito... Mam wielki żal do Helmanowej, że zdradziła moje nazwisko...
— To nie Helmanowa!
— Nie Helmanowa? Skąd pan tu trafił? Toć mówiłam wyraźnie, iż przejazdem bawię w Warszawie... Śledził mnie pan?
— Nie śledziłem!
— Więc?
— Wykryłem przypadkowo!...
Starszy pan przybrał minę tajemniczą. Lenkę ogarniało coraz większe zdenerwowanie.
— Przypadkowo, czy też od Helmanowej — zawołała — na jedno wychodzi!... Ale może dowiem się nareszcie, jaki jest cel tych odwiedzin...
— Pragnąłem panią ujrzeć!
— Ujrzeć mnie?
Zmienił całkowicie ton, a serdeczne nuty zabrzmiały w jego głosie.
— Pani Lenko! — odezwał się serdecznie. — Jeśli w nieco obcesowy sposób pozwoliłem sobie pani złożyć wizytę, to tylko dla dobra pani...
— Mojego dobra.
— Wiem, że jest pani w pożyciu małżeńskiem nieszczęśliwa... Że wielu rzeczy jej brak i dla tego odwiedza Helmanową... A uczyniła pani na mnie wówczas wrażenie wielkie. Otóż przyszedłem prosić... Niech pani nadal się nie marnuje. Salony „Helwiry“ to bardzo niebezpieczna droga... Ja, natomiast, gdyby pani zechciała...
Z piersi Lenki wydarło się prawie głośne westchnienie ulgi. Ulgi i dumy. Więc przygodny kochanek przybywając, nie miał na celu, ani chęci szantażu, ani też wyrządzenia jej przykrości. Przybył wyłącznie przez przywiązanie do niej, bo uczyniła na nim tak silne wrażenie? Specjalnie ją szukał? I to właśnie w takiej chwili, gdy dalsze pożycie z mężem wydawało się nie do zniesienia, gdy marzyła o tem, aby uciec z domu? Lecz cóż za lekkomyślność ją w ten sposób nachodzić. Czyż nie mógł zawiadomić inaczej.
— Panie! — odrzekła, nieco wzruszona, przypominając sobie różne zdania z przeczytanych romansów, aby odpowiedzieć z należytą godnością. — Umiem ocenić prawdziwą przyjaźń... i prawdziwe uczucie. Musi panu zależeć na mnie, skoro się zdobył na podobny krok.
— Oczywiście...
— Ale jak można mnie narażać na podobne przykrości. Toć nie jest pan młodzieniaszkiem. Nie kocham zbytnio mojego męża, ale muszę się liczyć. Na szczęście, niema go w domu, ale lada chwila powróci. Proszę odejść natychmiast, a umówimy się na inny dzień... Wtedy swobodnie wypowie mi pan to, co obecnie zamierzał powiedzieć.
— Jeszcze chwilka...
— Kiedy doprawdy się lękam...
Może mimo wyraźnej obawy, wysłuchałaby jednak Lenka dalszych wyznań swego adoratora, bo każda kobieta lubi wielce wyznania miłosne i długo na nie czekać nie chce, gdyby w tejże sekundzie nie rozległy się podejrzane szmery w przedpokoju. Ktoś otwierał zatrzask z klucza. To pan Ignacy, nie zastawszy w domu starej Korskiej powrócił wcześniej, niźli zamierzył powrócić.
— Mąż! — wyszeptała z trwogą. — Zgubił mnie pan! Co teraz zrobię...
— Mąż? — powtórzył.
— Tak! Niech pan natychmiast wymyśli, jaki możliwy pretekst... Jaki fikcyjny interes...
— Och, to pójdzie łatwo!
Mimo całego spokoju i pewnej miny swego adoratora, Lenka z drżeniem oczekiwała na dalszy przebieg wypadków. Powierzchowność gościa wzbudza zaufanie, ale czy potrafi się wyłżeć, wykręcić... A Ignacy jest taki podejrzliwy. Zrobi jeszcze skandal. Pocóż, ten warjat ją wpakował w podobną sytuację...
Bełkocząc jakieś słowa bez związku, aby upozorować towarzyską rozmowę, wpijała się wzrokiem w kierunku drzwi.
Istotnie, niezadługo w ich obramowaniu, ukazała się postać Okońskiego. Przystanął zdziwiony na widok nieoczekiwanego gościa, a jego twarz przybrała wyraz niezmiernego zdumienia.
— Pan właśnie... — poczęła Lenka.
Ale Okoński nie giął się, ale płaszczył wprost w niskich ukłonach.
— Pan Dyrektor! Pan Dyrektor Horwitz! — mamrotał. — Co za honor, co za cześć!... Lenko, sam pan naczelny dyrektor zaszczycił nas wizytą, a ty nie prosisz nawet, aby zajął miejsce... Zechce pan darować, panie dyrektorze, ale ona posiada tak mało towarzyskiej ogłady...
— Napróżno obmawia pan swoją żonę — trochę ironicznie zadźwięczał głos zwierzchnika pana Ignacego. — Pani Okońska jest szalenie miła...
Lenka wyprostowała się, obrzucając swego małżonka wzrokiem pełnym triumfu, zmieszanego z niekłamaną pogardą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.