Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ignacy stanie się jeszcze brutalniejszy, jeszcze bezwzględniejszy.
Z gustem uciekłaby z domu. Lecz łatwiej było rzucić tę pogróżkę w rozmowie z mężem, niźli ją wykonać. Uciec, ale dokąd? Jeśli do awantury z Okońskim przyczyniła się w znacznej mierze świadomość potęgi swych wdzięków i Lenka w duchu już zgadzała się wstąpić na pochyłą drogę, na której pierwszy został uczyniony krok — daleką była od sprecyzowania tych planów. Być niezależną, uwielbianą, tak jak tamte, mieć klejnoty, piękne stroje — och, do tego dążyła z całej duszy. Lecz jak się zabrać, jak zacząć? Helmanowa? Ta nie zatelefonowała do niej od czasu pamiętnej wizyty. Resztki zaś wstydu wstrzymywały Lenkę, aby odezwać się pierwsza.
— Och, nie tak łatwo zostać kokotą! — wyrwało się z piersi westchnienie.
Mierzyła tedy Lenka pośpiesznemi krokami mały salonik, nie wiedząc, co przedsięwziąć. Pochwycić za słuchawkę telefonicznego aparatu, połączyć się z „Helwirą“ i błagać o pomoc? Toć wspominała Helmanowa, że z kłopotliwej sytuacji wybawiła tyle pań? Ale nie... Na samą myśl, iż ma prosić szefową o podobną przysługę, czerwień barwiła policzki Lenki i czuła, że słowa nie przecisną jej się przez gardło... Lepiej zaczekać...
A jeśli zaczeka — rychło pojawi się Okoński wraz z matką i rozpocznie się piła...
Ot, znieść chyba tę piłę, znów grać komedję, udając pokorną i uległą.
Jak wszystkie natury słabe, które wolą działać drogą fałszu, niźli narażać się na ostrzejsze scysje —