Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie jakiej awantury... Lecz, jak sobie wytłumaczyć ten wybuch zazwyczaj pokornej niewolnicy? Nabuntował ją kto, czy też atak histerji? Napewno zbuntowano... Ach ta przeklęta rodzina... A ten Fred najgorszy... Bo matka nie zdobyłaby się na podobne nauki...
— Hm!... — mruknął zjadliwie — Widzę tu wpływ dobrych rad rodzinki!
— Nikt mnie nie uczył i nikt rad nie udzielał! — odparła, w dalszym ciągu podniecona. — Każda cierpliwość ma swoje granice...
Postanowił ją zaszachować tem, czego dotychczas obawiała się najwięcej.
— Skoro ci źle, możesz choćby zaraz opuścić mój dom!
Słowo „mój“ mocno podkreślił, sądząc, iż frazes ten podziała, niczem strumień zimnej wody, na zaperzoną małżonkę. Ale odpowiedź wypadła wbrew wszelkim przewidywaniom:
— Niewykluczone, że tak postąpię!
Uśmiechnął się ironicznie.
— Powrócisz do matki?
— Moja rzecz, co z sobą zrobię!
Drgnął, widząc, że zabrnął za daleko. Czyżby Lenka zakochała się w kim? Ale prawie z domu nie wychodzi i nikogo nie widuje. Jaki smarkacz przewraca jej w głowie? Niemożebne. Jest apatyczna i daleka od flirtów. Ot, rozszalałe kobiece nerwy, niema czem się przejmować... Lenki nie chce utracić, ale nie chce również, żeby wyłamywała się z pod jego władzy... Teraz nie będzie przedłużał tej sceny. Pójdzie do starej Korskiej i zapyta, co to wszystko