Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To pani tak mnie przyjmuje?
— Jakżeż inaczej mam przyjąć.
— Nie prosi pani wcale, abym usiadł. A ja się bardzo cieszyłem na tę wizytę.
— Ładna wizyta! — oburzyła się — sam pan wie w jakich poznaliśmy się okolicznościach. Zdaje się nie zaciągnęłam żadnych obowiązków względem pana. Raczej starałam się, ze zrozumiałych względów, zachować incognito... Mam wielki żal do Helmanowej, że zdradziła moje nazwisko...
— To nie Helmanowa!
— Nie Helmanowa? Skąd pan tu trafił? Toć mówiłam wyraźnie, iż przejazdem bawię w Warszawie... Śledził mnie pan?
— Nie śledziłem!
— Więc?
— Wykryłem przypadkowo!...
Starszy pan przybrał minę tajemniczą. Lenkę ogarniało coraz większe zdenerwowanie.
— Przypadkowo, czy też od Helmanowej — zawołała — na jedno wychodzi!... Ale może dowiem się nareszcie, jaki jest cel tych odwiedzin...
— Pragnąłem panią ujrzeć!
— Ujrzeć mnie?
Zmienił całkowicie ton, a serdeczne nuty zabrzmiały w jego głosie.
— Pani Lenko! — odezwał się serdecznie. — Jeśli w nieco obcesowy sposób pozwoliłem sobie pani złożyć wizytę, to tylko dla dobra pani...
— Mojego dobra.
— Wiem, że jest pani w pożyciu małżeńskiem nieszczęśliwa... Że wielu rzeczy jej brak i dla tego