Przejdź do zawartości

Ostatni na ziemi/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.

Coraz więcej częste wizyty Tomari na „Ptaku“ poczęły wreszcie denerwować Wyhowskiego, który od pierwszych chwil przybycia na wyspę poczuł dziwną, niewytłumaczoną niczem zresztą, niechęć do układnego i ugrzecznionego japończyka.
Nie miał zresztą nic przeciw niemu, jak również i przeciw jego odwiedzinom, gdyż urozmaicały one bądźcobądź monotonję ich życia, lecz irytował go niewymownie zachwyt, jaki malował się w oczach młodego oficera, ilekroć padły one na postać Amy.
Zachwyt ten był tak wyraźnym, że nietylko Jerzy, lecz i pani Athow widziała go doskonale.
Jedna tylko Amy zdawała się nie dostrzegać błysków, jakie zapalały się na jej widok w ciemnych źrenicach japończyka.
Zresztą, lady Devey od zaginięcia męża zmieniła się, prawie, że do niepoznania. Uśmiech stał się rzadkim gościem na jej twarzy. Długie godziny przepędzała na samotnych spacerach wzdłuż wybrzeża. Innym razem nie opuszczała kajuty przez trzy.. cztery dni, siedząc bezczynnie. Bywały dnie, w których trudno było wydobyć z niej słowo. Stała się apatyczną, nie interesując się absolutnie niczem.
Wyhowski widywał ją przeważnie tylko w porze posiłków.
Zrazu zdziwił się, a później niepokoił jej obecnym stanem, lecz niebawem zauważył z goryczą, że jasnowłosa kuzynka, dotąd tak dlań serdeczna, poczyna go najwyraźniej unikać.
Wówczas przyszło mu na myśl, że przyczyną tego wszystkiego jest Tomari i w sercu jego poczęła się rodzić i rozrastać z każdą chwilą nienawiść do smukłego japończyka.
Zazwyczaj z chwilą zjawienia się Tomari na „Ptaku“ wynajdywał sobie jakąś nadzwyczaj pilną robotę na wybrzeżu. Czynił to dlatego, że czuł, iż może kiedykolwiek wybuchnąć na widok coraz więcej jawnych zachwytów oficera.
Nie chciał zaś dopuścić do tego, gdyż postępowanie Amy onieśmielało go coraz więcej.
Gryzł się tem wszystkiem i martwił. Gorycz, jaka wezbrała w jego duszy, wyżłobiła na jego czole głębokie zmarszczki bólu.
Wreszcie pewnego razu, korzystając z tego, że Amy bawiła na samotnym spacerze, począł się gorzko uskarżać pani Athow na postępowanie kuzynki. Rzecz prosta, że nie wspomniał ni słówkiem o tem, iż gorycz ta miała swe podłoże w zazdrości.
Pani Daisy traktowała całą tę sprawę zupełnie spokojnie. Zdaniem jej w duszy Amy walczą dwa odmienne uczucia. Z jednej strony zamierająca już miłość dla zaginionego męża, z drugiej rodzące się uczucie ku pięknemu japończykowi. Uważała, że jak dotąd, wszystko jest w porządku. Nikt nie może przecież zabronić kochać się dwojgu młodym ludziom, lecz zazwyczaj przełomy takie nie trwają zbyt długo; miłość ma swe prawa i przed niemi ustąpić muszą wszelkie takie skrupuły, jak naprzykład, pamięć o zmarłych i tam dalej.
— A co się zaś tyczy tak zwanej wdzięczności, to wierzaj mi pan, że cnota ta jest prawie, że nieznaną ogółowi kobiet! — śmiejąc się wesoło, dorzuciła po chwili.
Po tej rozmowie noc całą spędził bezsennie, błąkając się wzdłuż morskiego wybrzeża. Rozmyślał długo i zastanawiał się nad wieloma rzeczami.
Bezwątpienia Daisy miała rację. Miłość ma swe prawa, często niezrozumiałe i nielogiczne, ale to trudno. Właśnie dlatego, że są nielogiczne, mają rację bytu.
Nie czuł żalu do Amy. Posiada takie same prawa, jak każdy inny... jak on wreszcie.
Kocha Amy! Tak... przyznaje się teraz przed sobą do tego zupełnie otwarcie, ale... cóż z tego? Któż z nich jest więcej nielogiczny? Czy on, kochając tę, która odpłaca mu obojętnością, czy też ona, kochając tego, który darzy ją takiem samem uczuciem? Bezwątpienia on! Więc niema o czem mówić!
A jednak ciężko.... och, jak ciężko! Pragnąłby nie wracać już na „Ptaka“. Bo i po co? Aby oglądać szczęście ich obojga?
Wzdrygnął się, tak wydawało mu się to potwornem! Bezmyślnym wzrokiem wpatrywał się w fale, uderzające cicho o niskie wybrzeże.
Tak... to może byłoby najlepszem! Devey, zapewne zresztą niechcący, pożegnał ten świat zgrozy i bólu! Nic go już nie obchodzi... nic.... nawet to, że za dwa... trzy dni jego ukochana Amy zarzuci swe białe ręce na szyję Tomari!
— Warjatem był, a jednak postąpił mądrze! — rzucił przez zęby, pochylając się nad falami.
Cofnął się nagle wtył.
Dobrze... więc skończy z sobą, a raczej ze swym bólem! Skończy... wszak to tak łatwo! Jeden ruch i... koniec! Lecz czy nie postąpi przytem niehonorowo... czy nie popełni najstraszliwszej ze zbrodni, pozostawiając na łasce żółtych synów wschodu dwie kobiety... on... europejczyk... ostatni, być może, przedstawiciel białej rasy? A przyrzeczenia tylekroć razy dawane samemu sobie, że nie opuści swych towarzyszek nigdy, że czuwać będzie nad niemi dopóki mu stanie tchu w piersiach?
Zrozumiał, że nie wolno mu rozporządzać swem życiem, że należy ono niepodzielnie do obu tych bezbronnych, niezaradnych w nowych warunkach bytowania, istot, które z zaufaniem powierzyły losy swego życia jego rozumowi, jego energji i... jego prawości!
Wolnym krokiem odszedł od brzegu i, natrafiwszy na niewysoki występ skalny, opadł nań ciężko.
Był już zupełnie spokojny. Wszelkie wątpliwości, wszelkie żale i gorycz uleciały z jego myśli, przegnanie stamtąd jednem tylko słowem, posiadającem dla prawych charakterów znaczenie, niemal, że świętości.
Słowo to brzmiało... obowiązek!
Czyjaś dłoń dotknęła lekko jego ramienia. Podniósł głowę, zdziwiony.
Przed nim, otulona w ciepły, wełniany płaszcz, stała pani Athow.
Przysiadła obok niego, dotykając swem ramieniem rękawa jego skórzanej kurty.
— Nie zasnęłam dotąd i wreszcie postanowiłam odnaleźć pana. Wiedziałam o pańskiej nieobecności w kabinie, gdyż nie słyszałam, aby pan powracał — mówiła, jak gdyby pragnąc tem usprawiedliwić swą tutaj obecność.
— Czemu pan nie udaje się na spoczynek, a markuje tak po nocy? — dorzuciła po chwili.
— Co robi Amy? — zapytał, pomijając milczeniem jej słowa.
— Śpi... i musi mieć nader błogie sny, gdyż na ustach jej widnieje rozkoszny uśmiech — odrzekła obojętnym głosem, w którym jednak najwyraźniej słyszało się nutę ironji.
Wyhowski milczał, jakkolwiek słowa jej bolesnem echem odbiły się w jego sercu.
— Niepotrzebnie niepokoi się pan o nią — zaczęła po chwili. — My, kobiety silniej, niż wy reagujemy na taki stan, w jakim obecnie znajduje się Amy. Mówiłam już zresztą panu, że to coś w rodzaju przełomu... albo nie, zdaje się, że znalazłam trafniejsze określenie! Otóż... jest to, jakby stan podgorączkowy! Rozumie pan? Jeszcze niezupełna gorączka, ale temperatura już więcej, niż zwykła! Czasami, naturalnie przy zastosowaniu odpowiedniego leczenia, taka temperatura wraca powoli do normy, ale ponieważ na tego rodzaju gorączkę, jak u Amy, niema lekarstwa, więc rezultat wiadomy... temperatura podnosić się będzie z każdą chwilą. Szczęściem... to nie zagraża życiu!
Wybuchnęła wesołym śmiechem, rozlegającym się daleko po pustynnem wybrzeżu.
Czemu pan nic nie mówi? — rzuciła nagle lekko zirytowanym tonem. — Daj mi pan chociaż papierosa... przecież to chyba pan potrafi?
Zaciągnęła się kilkakrotnie wonnym „Maszallah“ i zapadła w głęboką zadumę.
Zbudził ją z niej dopiero głos Wyhowskiego, proponujący powrót na „Ptaka“.
Rzuciła zgasłego papierosa i powstała żywo z kamienia.
W tej samej chwili zachwiała się, wydając okrzyk bólu.
Podtrzymał ją w ramionach, zaniepokojony nie na żarty.
Uśmiechnęła się doń, wsparłszy się silniej na jego ramieniu.
— Powstając, albo zwichnęłam nogę w kostce, lub też naciągnęłam żyłę! To w istocie nic poważnego! Zdaje się, że pomimo bólu, będę w stanie dojść do „Ptaka“ — mówiła uspokajająco.
Lecz niebawem okazało się że pomimo pomocy ramienia Jerzego nie może przejść paru nawet kroków.
— Niechaj pan mnie tu zostawi, a sam idzie spać! Szkoda nocy! — radziła. — Ja tutaj doczekam rana, a wówczas razem z Amy jakoś już mnie przetransportujecie do łóżka!
Spojrzał na nią szczerze oburzony.
— Gdybym od kogo innego posłyszał te słowa, nie zapomniałbym mu ich do końca życia! Ale, że to od pani... — urwał i zanim zdołała opamiętać się, kołysał już ją w swych krzepkich ramionach.
— Ale, że to ode mnie?... — powtórzyła pytająco, przytulając się lekko do niego.
— Więc pani daruję, jak zwykle zresztą, winę i zapomnę o tych słowach, gdyż na panią niesposób się gniewać!
— Czemuż to? — spytała cicho.
— Bo pani jest małe dziecko! — rzucił wesoło, przyśpieszając kroku.
— Chyba.. duże!
— W gruncie rzeczy to przecież wszystko jedno!
Pokręciła przekornie głową.
— Wcale nie! Małe dziecko mógłby pan tak nieść całe kilometry, a mnie zaledwie kilkadziesiąt kroków.
— Skąd taka pewność? Naprawdę, nie czuję zupełnie, że trzymam panią na ręku. Mógłbym nieść tak długo jeszcze! — upierał się żartobliwym tonem.
Nagłym ruchem oplotła jego szyję rękami.
— Więc nieś mię tak.. aż do końca życia! — szepnęła i przywarła gorącemi wargami do jego ust.
Stanął, jak wryty, usiłując nadaremnie uchylić usta z pod nawały jej pocałunków.
Objęła dłońmi jego głowę i cisnęła ku sobie z niezwykłą mocą.
— Jerzy... mój... mój! Kocham cię... kocham! Już oddawna kocham! Lecz ty byłeś ślepy... nie dostrzegłeś tej miłości! Jak ja cierpiałam... Boże! Kochaj mnie, Jerzy... kochaj! Amy... zapomnij o niej! Musisz zapomnieć! Nie wolno ci o niej myśleć, gdyż musisz kochać mnie! Rozumiesz? Mnie! Mnie, która odda rada za ciebie ostatnią kroplę krwi! Ty nie wyobrażasz sobie, jak bardzo... jak szalenie cię kocham! Kochaj mnie... może miłość nasza będzie ostatnią na ziemi, ale jakżeż potężną... jakżeż wielką!
Słowa swe przerywała gwałtownymi pocałunkami, spadającymi ma wargi osłupiałego Jerzego.
Ilekroć razy otworzył usta, chcąc przemówić, zamykał je natychmiast pocałunek. Ramiona Daisy coraz silniej zaciskały się na szyi Jerzego, krągłe jej piersi uporczywie szukały kontaktu z jego ciałem.
Zrozumiał! Pragnęła oszołomić go żywiołową potęgą swego uczucia... wytrącić z równowagi wichrem namiętności... szaleństwem zmysłów pobudzić zmysły jego do szału!
Postanowił działać stanowczo.
Silnym uchwytem prawej dłoni unieruchomił jej ręce.
— Niechaj się pani uspokoi! Pani Daisy! Przez panią mówi ból i gorączka, powstała w związku z obrażeniem nogi! Ja to wiem... rozumiem doskonale! Pani Daisy... pani sama przyzna, że to gorączka! Prawda, że tak? — perswadował, pozostawiając jej możność wycofania się z tego wszystkiego.
Rzuciła się w jego ramionach, jakby palona żywym ogniem.
— Kocham pana! Rozumie pan! Jestem zupełnie przytomna! — mówiła z naciskiem. — Kocham pana... jeszcze raz powtarzani... kocham!
Zbliżyła ku niemu swą twarz i utkwiła w jego oczach świecące fosforycznie w mroku źrenice.
Zmarszczył brwi.
— Pani przecież wie...
— Wiem! — przerwała nagłym wybuchem jego słowa. — Wiem, że kochał pan Amy! Ale przecież obecnie, gdy ona...
— I teraz ją kocham! — rzucił krótko.
— I będzie ją pan kochał nawet wówczas, gdy ujrzy ją pan w objęciach Tomari? — zaśmiała się drwiąco.
Uczuł przez moment, że słowa te przyczyniły mu dotkliwy, fizyczny ból.
Opanował się jednak natychmiast.
— Tak... nawet i wówczas! — rzekł spokojnym głosem.
Odchyliła się wtył, odwracając głowę.
— Puść mię pan! Pójdę dalej sama! — syknęła przez zęby.
Próbował oponować przeciw temu... nadaremnie. Zaledwie raczyła przyjąć pomoc jego ramienia, bez której zresztą nie uczyniłaby ni jednego nawet kroku.
Uraz nogi pani Atbow okazał się na szczęście, lekkim. Było to naciągnięcie żył i stawów, czemu w ciągu paru dni zaradziły masaże i okłady, stosowane przez lady Devey.
Jednak wypadek ten zatrzymał Daisy w łóżku przeszło tydzień.
Przez te dni Wyhowski nie zamienił z nią ni słowa, gdyż chora na jego widok zamykała oczy, udając głęboki sen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.