Ostatni film Evy Evard/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

Doktór Helm nie mógł spać tej nocy. Nadszedł dzień wyznaczony przez Abbegglena i przed południem około jedenastej zjawi się on niechybnie — co z nim począć? W ostatnich dniach fantastyczny przedstawiciel dalekiej Francji prześladował go na jawie i we śnie. Zazwyczaj bywał urojeniem, widziadłem, które szczególniejszym sposobem przyczepiało się doń ze snów i nabierało jakby pozorów prawdopodobieństwa, ale chwilami jego olbrzymie tłuste oblicze i ciężkie wejrzenie oczu stawały przed nim w całej swej oczywistości i wówczas brał go strach. Pogardliwe lekceważenie, którem tak dzielnie stawiał czoło upiorowi zamierzchłej ojczyzny podczas ich pamiętnej konferencji, zawodziło najzupełniej, teraz poczciwiec Abbegglen gotów dotrzymać obietnicy — wyglądał na to. Zapamiętał jego westchnienie gdy się żegnali.
— Cóż robić... Trzeba będzie usłuchać rozkazu... Bo choć nam żal, wojna jest wojną, utopimy pana jak nic, marny to koniec kapitana Déspaix, dzielnego francuskiego oficera... Nieprawdaż, panie doktorze Helm?
„Utopienie“, czyli zdradzenie go wobec władz niemieckich była to pewna śmierć, ale nie przed tem truchlał Claude. Nie mógł znieść myśli, że Rita dowie się, że był on niczem więcej jak podłym szpiegiem i że w miłości i uwielbieniu oszukiwał ją tak haniebnie. Nie widział żadnego wyjścia, chyba uprzedzić wroga i w obronie własnej wystosować do prezydjum policji w Berlinie bezimienne doniesienie, „utopić“ ze swojej strony Abbegglena, van Trothena, tę szelmę Gretę, całą francuską szajkę, ale to byłoby nie mniej jeżeli nie bardziej podłem, niż spełnienie rozkazu i zgładzenie starego profesora...
Wreszcie wśród nocy bezsennej nad samem ranem wpadł na szczęśliwy pomysł, a był on tak prosty, że powinien był nastręczyć mu się odrazu w odpowiedzi na wymagania i groźby Abbegglena.
Zachciało im się nowego gazu? Dobrze. Ponieważ profesor Wager nie odkrył nic nowego, on go zastąpi i da im bez trudu rzekomy „Podwójny Żółty Krzyż“. Siadł i, pomyślawszy przez parę minut, z uśmiechem uczniaka, który gotuje zabawną mistyfikację, zaczął układać referat o straszliwem odkryciu potwora z Ludwigshafen. Pisał z pamięci, szeregując znaki chemiczne, dając treściwe wskazania dla masowej produkcji owej zabójczej substancji. W dwie godziny ukończył pracę, odczytał i zachichotał na myśl, jak długo mozolić się będą jego koledzy chemicy francuscy, zanim wykryją, że najświeższe epokowe odkrycie strasznego Wagera nie daje właściwie nic nowego w dziedzinie postępu zabójczości gazów. Dobrze im tak, mają, czego chcieli...
Z wielką ulgą położył się spać, zasnął odrazu i natychmiast znalazł się w okopie pod fermą Routoire, po szyję przywalony ziemią. Męczył się i ciężko stękał, leżąc twarzą w twarz z dawnym swoim Niemcem, który pod wieczór drugiego dnia już konał. Był zmieniony, napuchły i obrzękły, już prawie nie oddychał i zrzadka podnosił powieki, patrząc mu w oczy ciężkiem wejrzeniem, w którem wyczerpywała się uchodząca już resztka życia. Claude wyraźnie i nieomylnie czytał ostatnie myśli tego człowieka, wiedział kim jest, poznał cały jego żywot od kolebki aż do tej chwili. Zdziwiło go, że łatwo przenikał tajemnicę obcego istnienia, zapewne tak bywa zawsze, gdy się umiera... Niemiec też zna o tej porze jego dawne losy i jego ostatnie myśli — oto co mówią jego oczy.
— Zaraz stąd odejdziemy, mniejsza o nasze męczarnie i o te połamane gnaty, które po nas zostaną. Tam pogadamy swobodnie, tam niema wojny.
— O czem chcesz mówić?
— O tem coby z nami było, gdyby nas odkopali, ja wszystko wiem.
— I ja wiem.
— Widzisz, że lepiej nam rzucić podłą ziemię, niech zostaje kto chce, ja za żadną cenę...
— A wiesz poco się człowiek rodzi? Poco trwa świat?
— Jeszcze nie, niedługo się dowiem.
— Ja już wiem, ale nie zdążę powiedzieć, mąci mi się w głowie...
— Cóż takiego? Jakie to jest? Ogromna tajemnica...
— Co za tajemnica — wszystko bardzo proste, aż śmieszne.
— Tak?!
Karabin maszynowy uporczywie siecze w to miejsce tuż nad ich głowami, gradem trzaskają kule o zwalisko komina, szyją po przez żołnierza wspartego o mur. Żołnierz śpi wciąż, uśmiechał się przez cały dzień, uśmiecha się i pod kulami. Odłamki muru pryskają im w twarze. Rozmawiają dalej.
— Znasz oficera z Genewy, tego pijaka, francuskiego dezertera?
— Pamiętam go.
— Podobny do mnie?
— Bardzo podobny.
— Nic dziwnego, bo to niestety będę ja. A ty?
— Ja?
— Ty będziesz zato Niemcem, który przyjedzie z Ameryki, pamiętasz?
— Pamiętam, tak mi przeznaczono, ale z tego nic — zaraz umrę.
— Tak najlepiej.
Obudził się dopiero o drugiej popołudniu. Więc Abbegglen nie przyjechał. Claude dowiadywał się u gospodyni, ale nikt u niego nie był, nikt się o niego nie pytał. Wyszedł na miasto. Wszystkie domy na ulicach, któremi szedł, były ustrojone chorągwiami. Na Parade Platz ogromny tłum świętował zwycięstwo, znowu sztandary stowarzyszeń, orkiestry, mówcy. Tym razem twarze się uśmiechały, oczy promieniały radością. Grzmot oklasków, okrzyki odpowiadały mówcom, którzy głosili tryumf armji i chwałę Niemiec z balkonu ratusza, ubranego kwiatami i girlandami z dębowych liści. Wynędzniałe kobiety płakały z radości, wszak to naprawdę ostateczne zwycięstwo, rozstrzygające wojnę! Rzeka Marna przekroczona, armje niemieckie coraz ciaśniej osaczają Paryż... Zaprawdę, wielkich wodzów mają Niemcy, zaprawdę wspaniałych żołnierzy! Zamilkli sceptycy, ucichły podejrzenia i plotki, teraz nareszcie cały naród niemiecki wierzy niezłomnie w zwycięstwo i w bliski koniec wojny.
Nowa klęska Francji nie dotknęła Claude’a żywszem wrażeniem, owładla nim jakaś martwa, skostniała neutralność — wydawało mu się zgoła obojętnem kto zwycięża i kto ostatecznie zwycięży. W pewnych momentach przypominał sobie o wojnie, ale już nie myślał o niej i przeważnie o niej nie pamiętał. Obojętnie przeciekał się przez ciżbę rozradowanych tryumfujących Niemców i zmierzał w swoją stronę do Friedrichs-Parku, gdzie wysiadywał zwykle nad stawem, czekając godziny czwartej, o którejto porze zjawiał się codziennie w willi „Zyglinda“. Przed teatrem na placu Schillera zauważył pana, który przechodząc sięgnął do kapelusza, ale powstrzymał się z ukłonem. Claude odkłonił mu się odruchowo — nie znał tej czerwonej, obrzękłej, kostrobatej twarzy w wielkich rogowych amerykańskich okularach.
Zaledwie usiadł na swej zwykłej ławce na cyplu stawu i zdążył zapalić papierosa, ten pan wyrósł przed nim, przystanął na chwilę zwrócony w stronę wody, poczem, mruknąwszy „morgen“, usiadł na drugim końcu ławki. Claude znosił to sąsiedztwo z odrazą, domyślał się, że ów pan zaczepi go niezwłocznie, gdyż jest to wysłaniec i zastępca Abbegglena, który widać nie mógł sam przybyć. Nasłaniec jest ostrożny, bał się odwiedzić go w domu, więc łapie go na mieście, co jest również bardzo niewskazane. A zatem trzeba wracać do domu po raport o nowym gazie — niechże ich wszyscy djabli...
— Wszak to pan doktór Heim?
— Z kim mam przyjemność?
— Znamy się z Genewy, pan przypomina sobie...
— Nie rozumiem!
— Przepraszam, zapomniałem, że pan jeszcze nie mówi po francusku.
— Co znaczy jeszcze?
— No, mógł się pan trochę poduczyć przez ten czas — całe pół roku! Ja, jak pan widzi, mówię wcale nieźle po niemiecku, może nawet trochę lepiej od pana samego...
— Kto pan jest? Czego pan chce?
— Jestem tym samym nieszczęsnym Francuzem, który...
— To pan? Trudno mi pana poznać... A co pan tu robi?!
— Zmieniły mnie okulary, ale jestem tym samym kapitanem Mousson, dezerterem i alkoholikiem, a raczej siedzi obok pana były kapitan Mousson i były dezerter, a nawet były Francuz — z genewskich czasów pozostał we mnie tylko alkoholik, reszta jest odmieniona...
Claude na chwilę utonął w zamęcie, ogarnęła go niepewność, coś fantastycznie nierealnego jak bywa we śnie. Coś usiłowało ocknąć się w jego pamięci. Zakołace jak z poza zamkniętych drzwi i ucichnie.
Wnet oprzytomniał, poczuł niebezpieczeństwo, pilnował się, żeby na samym wstępie nie popełnić fatalnego błędu. Tajemniczego Francuza należało przywołać do porządku i to natychmiast, bez żadnej zwłoki.
— Co pan tu robi? — powtórzył groźnie. — Jak pan się tu dostał? Oficer francuski w Mannheimie, w głębi Niemiec? Podczas wojny?! Co to znaczy?
Osobnik prychnął śmiechem, chrząkał, krztusił się — było to wstrętne i nadzwyczaj podejrzane. Wreszcie przemówił i Claude odetchnął z ulgą, nie był to ani wysłaniec Abbegglena, ani prowokator. Francuski dezerter z Genewy był Niemcem.
— Od dziecka, panie doktorze, miałem zamiłowanie do mistyfikacji i zamłodu tępiono to we mnie, ale nie wytępiono, co mi się nawet przydało. Do Genewy byłem odkomenderowany w celach dyplomatycznych, to jest wywiadowczych, między innemi obserwowałem panią Evę Evard, która zapragnęła przybyć do Niemiec, no i szanownego pana. Bardzo pana podejrzewano, teraz mogę to powiedzieć, ktoś tam w górze uparł się, że pan jest agentem francuskim, a bodaj amerykańskim, łapałem pana jak mogłem, wreszcie musiałem dać za wygraną, a ponieważ nie było przeciw panu właściwie żadnych danych, więc nie stawiano dalszych przeszkód. Wkrótce potem wycofałem się z karjery wywiadowczej, czyli mówiąc po ludzku — szpiegowskicj, ciekawe to zajęcie nie jest stworzone dla dżentelmena. Byłem rad gdy mnie ostatecznie wyrzucono, prawdę powiedziawszy, za pijaństwo... Jakże się panu doktorowi powodzi?
— Jako tako, a cóż pan tu porabia?
— Mannheim, Heldelberg, Worms, Speier, cały ten kraj po obu brzegach Renu to moje strony rodzinne. Mam tu wszędzie ludzi bliskich, przyjacół, a raczej miałem, panie świeć nad ich duszą, bo mi ich wojna zabrała niemal co do jednego. Dwuch, że tak powiem ostatnich Mohikanów, straciłem w majowej ofensywie, obaj zapłacili głowi za wspaniałość tego zwycięstwa. Pan jako chemik zapewne pracuje w naszem „Badische“? Obmyśla pan nowe trutki na biednych Francuzów?
Rozmowa potoczyła się swobodnie i zajmująco. Znajomy z Genewy rozpowiadał o piękności tych stron, wyliczał niezliczone gatunki win reńskich, biadał nad nieopisaną nędzą Niemiec, nad głupotą polityki sfer rządzących, nad błędami Wielkiej Kwatery, ale był najpewniejszy ostatecznego zwycięstwa, albowiem nieśmiertelny żołnierz niemiecki już przemógł wszystkie trudności, nędzę i błędy wodzów.
— Zresztą nie mogę nie wierzyć w zwycięstwo choćby dlatego, że — proszę sobie tylko wyobrazić coby z nami było, gdyby nas wkońcu sprali? Przechodzi to wszelką wyobraźnię, więc wierzę, wierzę, wierzę, bo inaczej trudnoby było wyżyć.
Claude powstał, ale nie mógł się odczepić od gaduły, gdyż musiał on dokończyć opowieści o Evie Evard, która znikła w tajemniczy sposób ale w ostatnich dniach odnalazła się aż w Paryżu, co jest najlepszym dowodem, że należała ona do niecnej szajki szpiegów francuskich, świeżo właśnie wykrytych. Generał von Sittenfeld, skompromitowany i ośmieszony, miał popełnić samobójstwo, ale wkońcu żyje, został zawieszony w funkcjach i z rozpaczy zgłosił się na front.
Na Schlossgartendamm Claude został zagabnięty niespodziewanie o imię ojca, gdyż w Worms opowiadano właśnie w tych dniach ciekawe rzeczy z przed lat trzydziestu o niejakim Ludwigu Helmie, człowieku jakimś nadzwyczajnym, który po nieszczęśliwym pojedynku musiał emigrować do Ameryki.
Claude stropił się, zapomniał imienia ojca i pomimo rozpaczliwego wysiłku żadne imię nie przychodziło mu do głowy. Nie mógł zmyśleć czegoś napoczekaniu, boć to nieszczęsne ojcowskie imię było zanotowane w papierach, związanych z legalizacją jego pobytu w Niemczech, a nawet w księgach meldunkowych w tutejszym magistracie...
Spocił się ale wreszcie wybrnął, choć imię ojca nie odnalazło się jeszcze w pamięci. Nie odpowiadał przez sporą chwilę, wreszcie spojrzał z dobrodusznym uśmiechem w wielkie rogowe okulary.
— Pan jest ciekaw imienia mojego świętej pamięci ojca, ale ja jak dotąd nie wiem nawet jak się pan nazywa?
— Przepraszam! Przepraszam! Co za roztarggnienie... Nazywam się von Senden, porucznik w rezerwie i że tak powiem inwalida, ach panie, niestety nie tylko w wojennem znaczeniu tego słowa.
Szli dalej, pan von Senden gadał jak młyn, skacząc z tematu na temat, i wreszcie już na samem wybrzeżu na Rheinvorlandstrasse oznajmił, że pisze opowiadanie o losach i przygodach kapitana Mousson, dezertera francuskiego, które obmyślił był dla siebie w Genewie.
— Mistyfikacje to moja specjalność, dlaczegóżbym nie miał wykorzystać tego uzdolnienia w literaturze? Czemże jest w gruncie rzeczy każdy powieściopisarz? Mistyfikatorem, człowiekiem opętanym przez własną wyobraźnię. Kto wie, może mi się powiedzie w nowym zawodzie? Ostatni czas na to, bo w ciągu całego życia wszystkie moje zawody kończyły się samemi zawodami. Spróbuję, narazie do mojej noweli nie staje mi materjału faktycznego, bo nie znam codziennego trybu życia i służby w armji francuskiej, trzebaby rozpytać jakiegoś jeńca. A dalej, wojenna gwara żołnierska... Nie wie pan, naprzykład, jak oni przezywają kucharza kompanijnego? Sierżanta? Pocztę połową?
— W tej materji jestem tyle mądry co i pan.
— Prawda, staję się roztargniony, ale ja wciąż rozpytuję wszystkich naokoło... Mam duże luki w mej noweli.
Byli już na przystani, Claude tylko czekał, że von Senden wsiądzie też na statek i przeprawi się wraz z nim na tamten brzeg, ale gdy parowczyki przybił do brzegu, zaczął się żegnać.
— Pragnąłbym od czasu do czasu...
— Owszem, z miłą chęcią, ale doprawdy jestem zbyt zajęty...
— Panie doktorze, znajdziemy jakąś wolną godzinkę... W „Goldener Pfau“ dobrze mnie znają, pan wie, na P 4, mają tam Rüdesheimera z wyjątkowego zbioru, zobaczy pan co to za cud!... Ach, jeszcze jedno, doktorze... Pan zna moją żonę, nie żyjemy ze sobą, ale pozostajemy w przyjacielskich stosunkach — czy pan ją widział w tych dniach? Gdzieś mi zginęła, od tygodnia niema jej w domu w Heidelbergu, ani tutaj u rodziców. Bardzo ruchliwe życie prowadzi moja była żonka...
— Ach, pani von Senden — nie wiedziałem, że to pańska małżonka. Raz jeden spotkałem panią von Senden bardzo przelotnie i to już dosyć dawno...
Stateczek odbijał od przystani, w tej chwili Claude przypomniał sobie imię ojca i w zdenerwowaniu o mało się nie wyrwał i nie zawołał o tem do pana von Senden, który ku niemu wywijał kapeluszem, żegnając go najżyczliwiej.
Claude klął w duchu okropnemi słowy we wszystkich trzech językach, jakie posiadał. — Licho przyniosło tego łapacza, zdaje się, że jeszcze będę miał z nim kłopot. Zato nowinę o wsypaniu się centrali berlińskiej (więc dlatego nie stawił się groźny Abbegglen!) przyjął z wielkiem zadowoleniem, zresztą dla przyzwoitości bardzo nikle osłoniętem przed samym sobą. Poczuł przedsmak wyzwolenia, nawet nie pomyślał nad tem, że i on w dalszym biegu tej sprawy może być brzydko zaczepiony, a kto wie, może go już nawet ujawniono... Z lekką myślą patrzał w swoje niewiadome, fantastyczne jutro.

Rita przyjęła go obojętnie, była zasklepiona w sobie, milcząca, jakby chciała ukarać go, a może i samą siebie za wyjątkowy wczorajszy dzień. To go onieśmieliło i również pogrążyło w milczeniu. Siedzieli każde w swoim kącie aż do chwili, gdy w otwarte okna uderzył łomot kroków wielkiej gromady ludzi, grzmot bębnów, ryk trąb, bezładne wrzaski. Rita zerwała się i zasłoniła sobie uszy.
— Co to jest? Czemu oni tak strasznie krzyczą?
— Zwycięstwo!... Wczoraj mówiliśmy z panią o przejściu Marny.
— Marna? To już chyba raz było, ale kiedy?
— Prawie cztery lata temu.
— Pan żartuje? Cztery lata?!
— Tak jest, pani Rito, tak jest...
— A więc teraz znowu się zaczyna od początku... I jeszcze raz będziemy musieli przecierpieć nowe cztery lata... Chyba nie inaczej jest w piekle, spętała nas jakaś poczwarna wieczność... A kiedyż będzie koniec?!
— Koniec już bliski — wszyscy tak mówią.
Nagle ucichły trąby i wrzaski, tłum zatrzymał się, zaszumiał, zagadał, wielkie chorągwie zielone, czerwone, żółte chwiały się w miejscu, zaglądając do okien. Ozwał się tuż w pobliżu głos mocny, odrazu wymiótł z ulicy resztę zgiełku i zapanował wśród ciszy. W pokoju słychać było wyraźnie każde słowo. Rita w ciągu dwóch — trzech minut słuchała z cierpieniem w oczach, z odrazą, odsuwając się wciąż coraz dalej wgłąb pokoju aż wreszcie wcisnęła się w kąt za fortepianem.
—...Ale teraz, teraz, obywatele! Ciężko próbował nas i doświadczał — ale teraz, teraz, obywatele, wysłuchał naszych modłów Bóg niemiecki! W grzmocie naszych dział, w kłębach naszych śmiertelnych gazów, jak wśród piorunów i chmur na górze Synai odezwało się jego olbrzymie słowo, jego słowo olbrzymie, obywatele, do wybranego narodu! To słowo boże — to zwycięstwo! I gdy teraz, obywatele, liczymy nasze cierpienia, trudy i ofiary, to w tym radosnym momencie zwycięstwa pozbądźmy się małoduszności i otrząśnijmy się z więzów żałoby, albowiem, obywatele, widzimy jasno, że przydał się ojczyźnie niemieckiej i opłacił się stokrotnie w losach narodu każdy nasz drogi poległy! Obywatele, zaprawdę powiadam wam, że nie zginął na marne ani jeden żołnierz niemiecki w polu! Ani jeden w przestworzu powietrznem! Ani jeden nie zginął na marne w głębinach morza!...
Rita w paru skokach przypadła do okna, wychyliła się w bezprzytomnem uniesieniu i zaczęła krzyczeć wysilonym, zrywającym się co chwila głosem:
— Nieprawda!... To kłamstwo i fałsz!... Ludzie, ludzie, nie słuchajcie go! Ten człowiek znieważa zmarłych! Ten człowiek bluźni Bogu!...
Claude chwycił ją i przemocą oderwał od okna, szarpała się z nim w zapamiętaniu, w milczeniu, z oczyma, pełnemi nienawiści. Tłum zawył, zahuczał, grudki błota, kamienie, okruchy cegieł sypały się w okna. Żelazna krata ogrodzenia od ulicy wyginała się pod parciem masy, już wywalono furtkę. Claude odciągał Ritę, a nikogo nie miał do pomocy, wiedział, że jeżeli natychmiast, nie tracąc sekundy czasu, nie stanie w oknie i jakimś cudem nie powściągnie gniewu tego ludu, to rozwścieczony tłum wedrze się, zniszczy, porozbija i podruzgoce wszystko i szukać będzie Rity. Cisnął nią brutalnie, aż zatoczyła się i padła na dywan, ale zanim dobiegł do okna, zgóry, z balkonu odezwał się drżący, ale mocny głos starego profesora.
— Bracia moi, Niemcy!... Bracia moi w Chrystusie i w narodzie niemieckim!... Darujcie nieszczęśliwej córce mojej...
Gwar głuszył jeszcze jego słowa, ale kamienie przestały padać do okien parterowych willi. Zagadano — Wager — Wager... W tłumie przeważali robotnicy i technicy z „Badische“, był to ich własny pochód, w którym powracali z miasta, z centralnej manifestacji do siebie, do Ludwigshafen.
— Cicho tam! Spokój!
— Słuchać! Słuchać!
— Wager mówi, to jego dom!
— Wager, Wager!
— Sam Wager...
Stary profesor swemi prostemi słowy i głosem, nabrzmiałym szczerością i łzami, szybko uspokoił rozruch. Darowano winę jego chorej córce, która tyle wycierpiała, uczczono Wagera-syna, który zginął za ojczyznę. Nagórę przyszła nawet delegacja i przepraszała za nieporozumienie i za wybite szyby. Claude podźwignął Ritę, która, siedząc na ziemi, wysłuchała całej przemowy ojca. Spojrzała wystraszonemi oczami.
— Ja nic nie wiedziałam... Nie domyślałam się, nieszczęsna, że jestem warjatką...
— Nieprawda, pani Rito! Co pani znowu? Profesor tego nie powiedział!
— Niech pan nie kłamie, ja słyszałam, ojciec powiedział najwyraźniej...
— Co mówił, to mówił, jakże inaczej mógł obronić panią przed wściekłym tłumem? Toż oniby panią zamordowali! Trzebaż było coś powiedzieć!
— Panie Helm, proszę mi odpowiedzieć szczerze i zupełnie poważnie...
— Słucham panią!
— Jeżeli ktoś jest obłąkany, naprzykład jak ja... Czyż w takim razie nie mogło mi się uroić i przywidzieć, że Fell zginął na morzu, a on tymczasem żyje? Ale w takim razie dlaczego nie było go tak dawno? Już tak strasznie dawno...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.