Osaczona/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Wuj nie pozwolił na wycieczkę.
— Wicio może iść, jeśli chce, ale Adasiowi nie pozwolę. Za młody na to. Chcę go mieć przy sobie. Ma jeszcze czas na takie wycieczki. Co innego, gdybyśmy mieszkali w mieście — ale tak, tu góry i lasy, poco się ma włóczyć? Jeśli idzie o ruch — to proszę. Jeden plac tennisowy w domu, dwa w zakładzie, są konie, strzelby, mogą całymi dniami uganiać po lasach.
Pani Walerya chwyciła się tej myśli, jak tonący brzytwy. Pod pozorem, że chce urządzić w domu wieczorek z tańcami dla Helusi, zażądała dziczyzny.
— Skądże ja mamusi wezmę dziczyzny w lecie? Nie wolno strzelać!
— O, nie wolno! A panowie aż z Wiednia przyjeżdżają na rogacze co rok do Polanicy!
Tak się nazywała leśniczówka w lasach państwa Gojewskich.
— Na rogacze! to trudne polowanie! Zwierz się kryje w lasach, trzeba go szukać, tropić, to może dłużej potrwać.
— Cóż wielkiego! Zagrabińska wam będzie gotowała.
— Co ona ugotuje? Ziemniaki i ziemniaki z kwaśnem albo słodkiem mlekiem, sami nic innego nie jedzą!
— Poradzi się na to. Dam wam wódkę, zapas wędlin, parę bochenków chleba i co tam jeszcze będzie, pośle się to do Zagrabińskich, a prócz tego możecie codziennie dostać obiad, który wam Zagrabińska odgrzeje. Pobędziecie sobie w lesie, zabijecie rogacza, dwa i wrócicie do domu? Cóż ty na to, Wiciu?
— Jabym tam został choćby cały miesiąc, ale Adaś nie wytrzyma.
— O, nie wytrzymam! Zobaczymy!
— A no, załóżmy się, że nie wytrzymasz trzech dni
— A załóżmy się. O co?
— O dziesięć reńskich!
— Dziesięć fajgli? Stoi!
— Co też ty, Wiciu, mówisz! Trzy dni! Dwadzieścia pięć reńskich stawiam, nie dziesięć!
— Widzisz, nawet mamusia stawia!
— Przyjmuję!
— No, toś przegrał trzydzieści pięć fajgli! Dawaj!
— Poczekajmy, Adasiu, jak wrócimy z Polanicy.
— Jak wygram, to dwadzieścia pięć reńskich dostanie Adaś — dodała pani Walerya.
— Kiedyż pójdziecie?
— A jutro, do dnia. Niech mamusia dziś jeszcze pośle wiktuały!
Przeciw polowaniu wuj nie miał nic. Zapowiadał wprawdzie chłopcom, że o rogacza będzie trudno, ale ostatecznie — poszedł spać, zalecając ostrożne obchodzenie się z bronią.
Na drugi dzień chłopcy pożegnali się z matką i ze strzelbami na ramieniu ruszyli w góry.
Droga do Polanicy nie była ani zajmująca ani ładna. Wąska ścieżka biegła nad brzegiem strumienia górskiego, po pod zboczami gór, gubiąc się czasem wśród łach kamiennych, pozostałych po wiosennych powodziach. Tu i owdzie widać było nędzną i brudną chałupę góralską, podobną raczej do szopy niż do mieszkalnego domu. Brudne dzieci w łachmanach i strzępach bielizny przypatrywały się ze zdumieniem dwom młodym chłopcom, opędzającym się psom gwałtownie ujadającym.
Czas był piękny, niebo czyste, bez chmur.
— Jak ty sądzisz, Wiciu, zabijemy co, czy nie zabijemy?
— Alboż ja wiem?
Nie był w humorze. Idąc mruczał coś do siebie, na pytania odpowiadał niechętnie.
— O czem ty myślisz, Wiciu?
— O czem? Matki mi żal. Ty nie widzisz, że matka martwi się twoim wyjazdem do Krakowa, że chciałaby, abyś jak najwięcej z nią był, a tymczasem, ty uciekasz do zakładu i siedzisz tam całvmi dniami.
Ale Adaś roześmiał się.
— Jakiś ty niedomyślny, Wiciu! Nie rozumiem, że mamusia irytuje się tylko o panią Träncken!
— A! Tak mówisz? O panią Träncken? Czegóż mamusia chce od tej pani?
— To właśnie — niewiadomo! Mamusia jest taka dziwna... Dawniej żyła z panią Träncken w przyjaźni, mówiły sobie „ty“, ciocia Marynia bywała u nas często. A potem, ni stąd, ni zowąd...
— Ni stąd, ni zowąd?
— No, tak. Pani Träncken jest zupełnie innego usposobienia. Lubi koło siebie hałas, śmiech, wieczną krętaninę — a mamusia jest chora na nerwy, potrzebuje spokoju. Wizyty pani Träncken — męczyły ją. I tak to się urwało... Ale tatuś bywał u pani Träncken dalej, bo przecie nie było żadnego powodu do zrywania stosunków — a mamusia niechętnie na to patrzy. Ale przecie nie można wymagać od tatusia, żeby się tatuś w klasztorze zamknął. Mamusia trochę przesadza. Nie chce naprzykład, żebym ja mieszkał u pani Träncken. Dlaczego? Primo: Będę się tam często widywał z tatusiem, secundo: u pani Träncken jest znakomity kucharz, Francuz, dalej — wielki dom, można porobić znajomości, jest z kim zagrać w karty, wesoło — i dlaczego ja tam nie mam mieszkać?
— Może mamusia ma jakie powody?
— To niech powie, bo ja ich nie znam. I jakież może mieć powody?
Zrównawszy się z Wiciem, spojrzał mu bystro w oczy.
— Cóż ja mogę o tem wiedzieć! Ot, naprzykład, mamusia może o ciebie zazdrosna!...
Adaś milczał.
— Przypomnij sobie tylko, Adaś, kiedyś się urodził, mamusia była jeszcze bardzo młoda i bardzo ładna. Czy cię opuściła kiedy, choćby na dzień? Nigdy. Żyła tylko tobą. Nie potrzebuję ci chyba mówić o tem, że cię pieściła zanadto.
— Ale Wiciu! Jakżeż można tak mówić! Mamusia była młoda i ładna, ale mamusia miała dom, dzieci, nie potrzebowała szukać życia gdzieindziej.
— A pewnie! Sądzisz, że wychowanie takiego gagatka, jak ty, należy do nadzwyczajnych rozkoszy, prawda?
Adaś spojrzał na kuzyna zdziwiony.
— Nie rozumiem cię — rzekł chłodno.
— Ba, ty własnej matki nie rozumiesz! Nie rozumiesz, że skoro ona wychowywała cię przez szesnaście lat, to nie chce, by teraz obca kobieta przenicowywała cię znowu według własnego upodobania.
— To jest przyjaciółka ojca!
— A jakież ona ma do ciebie prawa w porównaniu z matką? Czemże ona jest dla ciebie przy matce? Co to znowu! Tyś powinien spełniać dziś nawet kaprysy matki, bo jeśli ona jest niezdrowa, to w znacznej części i przez ciebie! Kiedy ja nie robię nic złego. Bawię się, jak mogę, gram w tennisa, a czy gram u nas w ogrodzie, czy w zakładowym parku, to przecie wszystko jedno. A tatuś tak nie lubi jeździć sam, to przecie kawał drogi.
— Mógłbyś przynajmniej nie codzień jeździć.
— Kiedy ja się w domu nudzę.
Rozmowa urwała się.
Po kilku godzinach stanęli przed leśniczówką. Był to obszerny dom, zbudowany na stoku góry, nad strumykiem przepływającym dość szeroką kotlinę; po drugiej stronie strumienia widać było nagie stoki góry, porytej przez strumyki, do rozwartej, czarnej dłoni chłopskiej podobne.
Wysoki, opalony leśny powitał ich radośnie.
— Dobrze, że panowie przyszli, bo właśnie tropię rogacza.
— Jest ich dużo?
— Być, to one i są, tylko podejść trudno.
— A kto tu strzela, nie wie Zagrabiński?
— Strzela? Nie słyszałem!
— A myśmy po drodze słyszeli!
— A to pewnie chłopi do wron strzelają....
— Jak oni strzelają do wron, to i do „siuty“ trafią.
— O, to jabym przecie coś o tem wiedział.
Chłopcy odpoczęli chwilę po posiłku, poczem ruszyli — każdy z osobna — w las.
Las był w Polanicy młody jeszcze, gąszcz, ulubione ukrycie zwierzyny w skwarny czas lata.
Wicio zanurzył się z rozkoszą w jego wonny, ciepły cień. M usiał się przedzierać przez gęstwinę, przez krzaki, kłujące cierniami i zeschłem igliwiem, którego pełno nasypało mu się za kołnierz. Mimo, że szedł cicho i ostrożnie, kilka razy usłyszał szelest gałęzi i szybki tupot nóg — zwierz spłoszony uciekał przed nim. Kiedy wreszcie stanął na szczycie góry, podrapany i zziajany, był tak zmęczony, że ledwo stał. Usiadł w cieniu jakiegoś świerku i patrzył na dół, w kotlinę.
Góry były nieme i ciche.
Naraz huknął głośny strzał.
Wicio poznał sztucer Adasia.
Echo niby toczącej się na dół lawiny górskiej rozprysnęło się po stokach i wsiąknęło w lasy, jak w kobierzec.
— Cóż u dyabła, czyżby się natknął na rogacza? — zdziwił się Wicio.
Drugi strzał, trzeci.
Setki gromów zahuczały w kotlinie.
— O, wesoła zabawa! — myśli Wicio.
Znowu strzał i znowu.
— Chyba on barany strzela!
Młody człowiek, zaciekawiony, rzucił się na dół i w niespełna pół godziny był już przed leśniczówką.
— Ale grzmiało, słyszałeś? — wołał ucieszony Adaś. — Strzelałem do celu!
— Będziesz ty teraz widział rogacza! — sarkał Wicio.
Zgłodniali i zmęczeni zjedli na werandzie kolacyę i rozmawiali, przyglądając się widnej z daleka Babiej Górze, która przed nocą otulała się opalowej barwy mgłami.
Las spał, kiedy układali się do snu na siennikach sianem wypchanych.
— Wilgoć tu, czujesz? — zauważył przewracając się na posłaniu Adaś. — I łóżko tak trzeszczy... Psia mać, ja nie mogę spać bez materaca...
— Co byś tam dziwaczył — uspokajał go Wicio.
— Co mam dziwaczyć! Jak dostaniesz reumatyzmu, to dopiero zaczniesz dziwaczyć. O, wszystko mokre....
Budził Wicia co chwila. Niewyspani i zmęczeni wstali przed wschodem słońca — i przypomnieli sobie, że jest niedziela — strzelać nie można!
Źli położyli się na stoku górskim, na słońcu i zasnęli.
Wicia zbudził strzał.
Adaś leżał na znak i strzelał „Panu Bogu w okna“.
— Czego strzelasz?
— Bo mnie irytuje, że ty śpisz, a ja nie mogę.
Kłócąc się i nudząc ledwo doczekali się obiadu, który przyniósł umyślny posłaniec ze dworu wraz z listem pani Waleryi.
— Życzę wam szczęścia i czekam na rogacza! — pisała matka.
— Widzisz, jak to oni sobie tam żyją — mówił Adaś zajadając pieczeń — a my tu wszystko mamy odgrzewane. Co tam słychać we dworze? — pytał posłańca.
— Ano, nic, mają jutro być goście.
— O, goście, widzisz! A my tu będziemy na tych mokrych siennikach leżeli. Przykra perspektywa!
Nudził się. Narzekał, że mu nie przysłano czekolady, że odgrzewany obiad nie dobry, że niema materaców. — Na drugi dzień wstał późno i apatycznie wałęsał się po lesie. Rogacza nie było. Wreszcie zaproponował, żeby iść naprzeciw posłańca, który miał przynieść obiad.
— Pieczeń i leguminę możemy przecie zjeść na zimno — tłumaczył Wiciowi — a nie będziemy tak długo czekali.
Posłańca spotkali w połowie drogi. Zjedli obiad i Adaś postanowił wrócić do Podlesia.
— Niema sensu jeść wszystko zimne, kiedy można jeść ciepłe! — rozumował. — Chce mamusia rogacza, to niech da Zagrabińskiemu parę reńskich, on z pewnością przyniesie. Ale nam nie chce żadnego pokazać, bo niby od nas nie wypada mu brać, a wiem, że ci panowie, którzy przyjeżdżają z Wiednia na polowanie, płacą mu po dziesięć reńskich od strzału.
— Masz słuszność.
— Więc wracamy.
— Halt! Dawaj dziesięć reńskich.
— O jej! Zapomniałem o tym zakładzie! Wiciu spuść na pięć reńskich!
— Nie mogę.
— Dziesięć fajgli — to nie w kij dmuchał.
— Ha, to wracaj do Zagrabińskiego.
— Półtory mili! Dziękuję. Cóż robić!
Westchnął i sięgnął po portfel.
— I to się nazywa młody człowiek! — drwił Wicio. — Myśliwy! Dziesięć reńskich daje, byle tylko nie musiał iść na polowanie.
— Wielka rzecz! Po co mi się fatygować! A co się tyczy owych dziesięciu reńskich, jutro odbiję je sobie u pani Träncken w przeciągu pół godziny.
Słońce się kryło za wierzchołki gór, kiedy wreszcie zobaczyli przed sobą dwór podleski. Wielki, biały, krył się w cieniu ogrodu, jak jakiś ogromny sarkofag. Nad ogrodem unosiła się gęstniejąca z każdą minutą biała mgła.
Adaś stracił humor i posmutniał.
— Czujesz, jak tu zimno? — rzekł do Wicia, kiedy weszli do ogrodu.
Długą aleją leszczynową szedł naprzeciw nich jakiś smukły, wiotki cień.
— Oczywiście — mamusia! Chodzi po ogrodzie o zmierzchu, a potem dziwi się, że kaszle.
— Jużeście wrócili? — spytała pani Walerya.
Głos jej brzmiał spokojnie i równo, ale Wicio, dotknąwszy jej ręki, uczuł, że była lodowo-zimna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.