Osaczona/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Podczas kolacyi pani Walerya napomknęła coś znowu o pieszych podróżach Wicia. Wicio jest stanowczo włóczęgą. Jednego dnia nie może spokojnie usiedzieć w domu. I dzisiaj znowu „zabrał“ tego małego hucuła i wałęsał się po górach.
— Gdzieżeście byli? — pyta filuternie pani alerya, która jest w dziwnie dobrym humorze.
— Kto wy?
— A ty i ten koń.
Wicio nie obraża się o to. Jestto przecież jego teorya. Zwierzęta uważa za narody podbite przez człowieka; „jeńców“ traktuje szlachetnie, stawiając na równi z sobą. Z małym „hucułem“ jest w najzupełniejszej zgodzie. Tylko siodło — oczywiście, złośliwość przedmiotów martwych — pochwaliło się przed nim jakimś nadzwyczajnie ostrym kawałkiem żelaza, tak, że całe kolano ma sine. Zresztą — przejażdżka w płynęła na niego bardzo dobrze.
— Jeszcze-by też! — żartuje pani Walerya. Tybyś w lesie nie nabrał dobrego humoru. Jestem pewna, że drapniesz stąd lada dzień. Pamiętasz, jak-eś przyszedł do nas przed kilku laty? Obdarty, w góralskim kapeluszu, do człowieka nie podobny...
— I w dodatku obraził się na mnie, że nie chciałem go wziąć do zakładu! — przypomniał wuj Józef. A swoją drogą ja na twojem miejscu czasu bym nie tracił. Poszedłbym.
— Myślałem o tem, ale cóż, kiedy te strony dobrze znam. Chyba pójść w okolicę Nowego Sącza, tam ma być jakaś wieś zamieszkana przez Szwedów.
Przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.
— A co? Nie mówiłam? — tryumfowała pani Walerya. Pójdzie, niezawodnie pójdzie, nawet wie już dokąd.
— Kiedy-bo państwo nie wiecie, o co mi idzie. Pod Sączem jest wieś, założona przez żołnierzy szwedzkich, którzy tu pozostali po wojnach. Same Gustawy, Adolfy, Björny, Oxenstjerny — do dziś dnia zachowali swój szwedzki typ, zwyczaje i imiona. Wieś bardzo zamożna, ludność kolosalnie inteligentna. Kończą wszyscy gimnazya, uniwersytet. Tylko degeneracya ma być silna, bo żenią się wyłącznie między sobą. Krótko mówiąc, warto zobaczyć.
— Słyszałem i ja coś o tem — wtrącił wuj Józef.
— To może być istotnie ciekawe! — zainteresował się Adaś.
— Możesz liczyć, Wiciu, na mnie, jeśli chcesz iść — dodała pani Walerya. — Wiktuały i czego potrzebujesz dostaniesz w nieograniczonej ilości.
— Bodaj-to być chłopcem! — ożywiła się Helusia. — W tej chwili poszłabym z tobą!
Wicio zaczął wspominać dawniejsze swe wycieczki.
— Po bliższem poznaniu Galicya zyskuje niezmiernie — mówił — natrafia się na dziwne rzeczy. Zna kto z państwa Zembrzyce? Nikt, oczywiście. One są trochę z drogi, więc nic dziwnego. Nadzwyczaj interesująca wieś. Domy drewniane o bardzo śpiczastych, stromych dachach, przeważnie kurne. Oczywiście kościół i własny browar, wieś robi wrażenie wsi z wieków średnich — doprawdy. Ten rynek — jak go Pan Bóg stworzył — nie brukowany, błotnisty, niski zajazd w głębi, na drewnianych słupach oparty, barczyste, jędrne postacie chłopów o długich włosach i wygolonych twarzach, te jatki i kramy, stojące otworem i pozostawione na łaskę ludzką przez kupca, którego trzeba szukać na drugim końcu wsi, jeśli się chce co kupić — a dokoła te spiczaste dachy — miałem wrażenie, że jestem w jakiejś wsi z czasów Dürera, jak je czasem widać na jego rysunkach. I cóż tu mówić o wpływach milieu! Środowisko, które wydało Brouwera, Ostade, Breughelów u nas jest, ale Brouwerów i Breughelów niema, ot co!
Zaczęła się ogólna rozmowa o sztuce. W tych kwestyach Wicia pogląd zawsze się różnił od poglądów wuja Józefa.
— Może-by Wicio zagrał co na fortepianie! — zaproponowała pani Walerya, widząc, że młody malarz zaczyna się gorączkować. — Wuj tak lubi.
Wicio w stał i usiadłszy w ciemnym salonie przy fortepianie, zaczął grać którąś z „Pieśni bez słów“ Mendelsohna. Ton miał mały, ale dźwięczny, grał czysto i równo.
Tak się „zagrał“, że nie zauważył, kiedy wuj w stał od stołu i poszedł z dziećmi na górę. Kiedy przestał, w stołowym pokoju było cicho.
— Wiciu! Nie grasz już?
— Nie.
Pani Walerya siedziała w jadalni na kozetce, pod piecem; otuliła się swym szarym pledem tak, że z fałdów widać było tylko jej białą, drżącą rękę, trzymającą zgaśnięty papieros.
Wicio zaczął się z nią żegnać.
— Idziesz już spać?
— Nie, sądzę tylko, że wujeńcia ma zamiar położyć się.
— O, ja się kładę bardzo późno.
— Mimo choroby?
— Właśnie. Dawniej sypiałam bardzo mało, a teraz, prawie wcale nie sypiam.
— W takim razie, jeśli wujeńcia pozwoli...
— Chcesz mi dotrzymać towarzystwa? Dziękuję ci. Zmęczyłeś się zapewne przejażdżką — a potem — może na ciebie czekają „w kasynie“....
— Mogę odejść tylko jeżeli wujeńcia chce być samą.
— Ależ nie, zostań, porozmawiamy. Może się wina napijesz? Jest w kredensie, na górnej półce, ledwie otworzona butelka. Nie obawiaj się, dobre, francuskie, nie strujesz się... Ja przecież znam twoją podejrzliwość w tym względzie, możesz mi zaufać.
— Oho! — myślał Wicio, sięgając po butelkę. — Rozprawa będzie ciężka, skoro nawet baterya ustawiona. A la bonheur!
Nalał sobie kieliszek wina, spróbował i zapaliwszy papierosa, zaczął chodzić po pokoju.
— Pamięta wujeńcia? Ile nocy przegawędziliśmy w ten sposób! Byłem w tedy jeszcze młodym, siedmnastoletnim chłopcem.
— Przeklinałeś mnie zapewne w duchu, że ci się nie dałam wyspać.
— O nie, mam z tych czasów jak najmilsze wspomnienia. Noc sprzyja takim gawędom. Nadaje im bardzo subtelne, literackie zabarwienie.
— Literackie?
Praw a brew pani Waleryi drgnęła nieznacznie.
— Bezwątpienia wujeńciu. Najlepszy dowód, że tego co się mówi w nocy, niejednokrotnie nie można powtórzyć rano, kiedy człowiek najmniej jest wrażliwy i podniecony. Nerwy!
— Dawniej byłeś innego zdania! Dawniej twierdziłeś, że dopiero w nocy możesz szczerze mówić.
— Dawniej! Ostatecznie ta szczerość zależy od tego, co człowiek myśli. W dzień mówiłem inaczej, niż w nocy, bo we dnie inaczej myślałem. Znużenie fizyczne, nastrój, pewne podniecenie nerwowe, udzielające się wzajemnie, wszystko to działa...
— Na mnie nie. Ja tak przywykłam do nocy...
— Tak się wujeńci zdaje. Gdyby wujeńcia więcej i lepiej spała, na wiele rzeczy zapatrywałaby się inaczej.
Roześmiała się cichym, nerwowym śmiechem.
— Doskonały jesteś, mój Wiciu, mówisz zupełnie, jak wuj Józef.
— Wuj Józef ma w bardzo wielu punktach zupełną słuszność.
— Bezwątpienia! Dajcie mi zdrowy sen, a potem żądajcie odemnie „zdrowych“ poglądów. Ale to trudno! To zależy wszystko od usposobienia. Rzeczy, które mnie usnąć nie dają, nie przeszkadzają drugiemu chrapać.
Zapanowało milczenie.
— Wiciu! Czyś ty bardzo kochał matkę?
— Tak. Zrozumiałem to jednak dopiero, gdy umarła.
— Byłeś dla matki dobry?
— Nie. Zawiniły tu w tem po części nasze podobne usposobienia. Tak matka, jak i ja byliśmy niezmiernie egzaltowani i gwałtowni. Stąd każda różnica zdań prowadziła do przesadnych i zbytecznych sporów, w których obie strony traciły miarę. Zrobiłem matce dużo przykrości.
— I nie żal ci?
— Żal, dlatego, że umarła tak wcześnie, a gdy, umierając, przebiegła myślą całe moje życie i zachowanie się wobec niej, musiała odczuć, że nie byłem dla niej dobry. I to mnie bardzo boli, bo ja wówczas byłem i głupi — a czas, przeznaczenie, uniemożliwiły mi danie matce zadośćuczynienia. Nie było kiedy wynagrodzić jej krzywd wyrządzonych — i to mnie bardzo boli.
Skrzywił się i wypił kieliszek wina.
— Słuchaj, Wiciu, a jak ty się w ogóle zapatrujesz na krzywdy wyrządzane rodzicom przez dzieci?
— Krzywdy, wyrządzane rodzicom przez dzieci? To mi jest niezrozumiałe!
— Jakże, nie możesz przypuścić, że są dzieci złe?
— Wujeńciu, niema złych dzieci — przynajmniej nie mogą ich za złe uważać rodzice.
— O, przepraszam bardzo.
— Pardon. Rozumie wujeńcia, co to znaczy — matka? Daje początek nowemu życiu. Nikt nie może przewidzieć, jakie to życie przybierze formy. Mało bywa ułomnych dzieci — a czy one temu winne? Jedno tylko jest pewne, a mianowicie, że dziecko żyje krwią matki, że ono bezwzględnie z jej organizmu czerpie wszystko, czego mu do życia potrzeba, że to młode życie może być czasem przepłacone nawet śmiercią matki — niech wujeńcia przeniesie to dalej — bo nie można przypuszczać, żeby ten stosunek dziecka i matki kończył się kiedykolwiek! Dopóki matka żyje, dziecko ssie jej pierś — w przenośnem znaczeniu zawsze tak samo bezwzględnie i bezlitośnie. A która matka o tem zapomina lub nie chce pamiętać — nie matką już jest. Bo z chwilą, gdy matka nie ma co dać dziecku, dziecko nie ma z nią nic wspólnego. Tak ten stosunek ułożyła sama natura.
— Ależ to jest straszne!
— Tak, to jest straszne! Ale taki już jest porządek świata, takie jest prawo nowego, wiecznie odradzającego się życia. Macierzyństwo — to samobójstwo z minuty na minutę, to nieskończony łańcuch poświęceń, to ofiara, dobrowolne, miłości pełne i przebaczenia oddanie się na męki, to przedziwna umiejętność czerpania radości z bólu.
— A czy matka ma prawo walczyć o swoje dziecko?
— Nawet obowiązek! Chyba, że... ale nie, nawet wówczas ma prawo. Jedna jest racya matki, a mianowicie, posiadanie, zatrzymanie przy sobie własnego dziecka. Bo to jest jedyne źródło jej życia to znowu jest egoistyczne prawo jej macierzyństwa.
— Nie rozumiem cię.
— Widzi wujeńcia, są matki, które wychowują swe dzieci źle. Nie są temu winne, nie umieją inaczej — cóż robić, jeśli to, co dziecku dają, co uważają za najlepsze w sobie jest mało warte? Jednak nawet wówczas, nawet gdyby je kto o ich szkodliwym wpływie na dzieci przekonał, mają prawo nie chcieć się tych dzieci wyrzec, bo — człowiek chce żyć takim, jakim jest, skoro lepszym być nie może — a dzieci są jedyną racyą bytu matek. Ergo...
— Więc jednak — ja mam słuszność!
Wicio wstał.
— A — wujeńcia zapewne...
Dobierał słów.
— ...a propos Adasia.
— Tak jest. Uważam, że wpływ pani Träncken jest dla niego szkodliwy.
— Czy wogóle wujeńcia sądzi, że wpływ jej jest tak silny? Jestto przecie kobieta, jakich się w święcie spotyka tysiące.
— Mniejsza z tem. Mam o tej pani swoje zdanie. Chciałabym bardzo, żeby wuj nie oddał do niej Adasia. Chciałabym usunąć chłopca z pod jej wpływu, i dlatego...
— Co?
— Proszę cię o pomoc....
— Mnie? O, to niewdzięczne zadanie! Mógłbym się wujeńci narazić.
Wstała.
— Nie, nie! — mówiła gorączkowo. — Tak niewiele mi potrzeba! Weź Adasia na jaką wycieczkę pieszą, idźcie do Sącza, gdzie chcesz, ja wuja namówię, żeby pozwolił. On wam da pieniądze, osobno i ja ci dam w tajemnicy przed wujem, żeby wam na niczem nie brakowało, żebyście się na nic nie potrzebowali oglądać. Tylko siedźcie tam choćby miesiąc.
Wicio spochmurniał.
— O, tylko tyle! Jestem na usługi wujeńci — każdej chwili. Ale...
— Nie kłopocz się niczem więcej. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— Ale czy wujeńcia sądzi, że to co pomoże?
— Najzupełniej.
Wicio poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć. Powstrzymał się jednak.
— Przepadło! — rzekł z gorzkim uśmiechem. — Ten wieczór zrobił mi wwujeńci nieprzejednanego wroga.
— Zaręczam ci, że jesteś w błędzie.
Skłonił się w milczeniu i pocałował ją w rękę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.