Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sem wśród łach kamiennych, pozostałych po wiosennych powodziach. Tu i owdzie widać było nędzną i brudną chałupę góralską, podobną raczej do szopy niż do mieszkalnego domu. Brudne dzieci w łachmanach i strzępach bielizny przypatrywały się ze zdumieniem dwom młodym chłopcom, opędzającym się psom gwałtownie ujadającym.
Czas był piękny, niebo czyste, bez chmur.
— Jak ty sądziesz, Wiciu, zabijemy co, czy nie zabijemy?
— Alboż ja wiem?
Nie był w humorze. Idąc mruczał coś do siebie, na pytania odpowiadał niechętnie.
— O czem ty myślisz, Wiciu?
— O czem? Matki mi żal. Ty nie widzisz, że matka martwi się twoim wyjazdem do Krakowa, że chciałaby, abyś jak najwięcej z nią był, a tymczasem, ty uciekasz do zakładu i siedzisz tam całvmi dniami.
Ale Adaś roześmiał się.
— Jakiś ty niedomyślny, Wiciu! Nie rozumiem, że mamusia irytuje się tylko o panią Träncken!
— A! Tak mówisz? O panią Träncken? Czegóż mamusia chce od tej pani?
— To właśnie — niewiadomo! Mamusia jest taka dziwna... Dawniej żyła z panią Träncken w przyjaźni, mówiły sobie „ty“, ciocia Marynia bywała u nas często. A potem, ni stąd, ni zowąd...
— Ni stąd, ni zowąd?