Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad strumykiem przepływającym dość szeroką kotlinę; po drugiej stronie strumienia widać było nagie stoki góry, porytej przez strumyki, do rozwartej, czarnej dłoni chłopskiej podobne.
Wysoki, opalony leśny powitał ich radośnie.
— Dobrze, że panowie przyszli, bo właśnie tropię rogacza.
— Jest ich dużo?
— Być, to one i są, tylko podejść trudno.
— A kto tu strzela, nie wie Zagrabiński?
— Strzela? Nie słyszałem!
— A myśmy po drodze słyszeli!
— A to pewnie chłopi do wron strzelają....
— Jak oni strzelają do wron, to i do „siuty“ trafią.
— O, to jabym przecie coś o tem wiedział.
Chłopcy odpoczęli chwilę po posiłku, poczem ruszyli — każdy z osobna — w las.
Las był w Polanicy młody jeszcze, gąszcz, ulubione ukrycie zwierzyny w skwarny czas lata.
Wicio zanurzył się z rozkoszą w jego wonny, ciepły cień. M usiał się przedzierać przez gęstwinę, przez krzaki, kłujące cierniami i zeschłem igliwiem, którego pełno nasypało mu się za kołnierz. Mimo, że szedł cicho i ostrożnie, kilka razy usłyszał szelest gałęzi i szybki tupot nóg — zwierz spłoszony uciekał przed nim. Kiedy wreszcie stanął na szczycie góry, podrapany i zziajany, był tak zmęczony, że ledwo stał. Usiadł w cieniu jakiegoś świerku i patrzył na dół, w kotlinę.