Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Góry były nieme i ciche.
Naraz huknął głośny strzał.
Wicio poznał sztucer Adasia.
Echo niby toczącej się na dół lawiny górskiej rozprysnęło się po stokach i wsiąknęło w lasy, jak w kobierzec.
— Cóż u dyabła, czyżby się natknął na rogacza? — zdziwił się Wicio.
Drugi strzał, trzeci.
Setki gromów zahuczały w kotlinie.
— O, wesoła zabawa! — myśli Wicio.
Znowu strzał i znowu.
— Chyba on barany strzela!
Młody człowiek, zaciekawiony, rzucił się na dół i w niespełna pół godziny był już przed leśniczówką.
— Ale grzmiało, słyszałeś? — wołał ucieszony Adaś. — Strzelałem do celu!
— Będziesz ty teraz widział rogacza! — sarkał Wicio.
Zgłodniali i zmęczeni zjedli na werandzie kolacyę i rozmawiali, przyglądając się widnej z daleka Babiej Górze, która przed nocą otulała się opalowej barwy mgłami.
Las spał, kiedy układali się do snu na siennikach sianem wypchanych.
— Wilgoć tu, czujesz? — zauważył przewracając się na posłaniu Adaś. — I łóżko tak trzeszczy... Psia mać, ja nie mogę spać bez materaca...
— Co byś tam dziwaczył — uspokajał go Wicio.