Przejdź do zawartości

Oficyna/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Oficyna
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Z pola i z bruku
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Panna Jadwiga zdziwiła się bardzo, ujrzawszy gości. Nie była jej ta wizyta niespodziewana na rękę, gdyż miała zamiar meble inaczej poustawiać, fotografie pozawieszać nie tak jak wczoraj, założyć firanki, jednem słowem urządzić mieszkanie. Wszystkie te czynności miały być wykonane, gdy matka wyjdzie na miasto, tymczasem zachodzi nagła zmiana; matka zamiast wyjść, wraca i przyprowadza z sobą gości, jakąś nieznajomą panią i młodego człowieka również nieznajomego.
Jeszcze z panią byłoby pół biedy, ale ten pan... Po co przyszedł i czego sobie życzy?... Jest przystojny i elegancko ubrany, panna Jadwiga spostrzegła to od razu... W czarnym garniturze jest mu do twarzy, uwydatnia się w nim ładny wzrost, zgrabna figura. Możnaby się założyć, że taki doskonale tańczy, również możnaby trzymać zakład, że jest miły, ma bowiem twarz sympatyczną i uśmiech łagodny, ma ładne oczy siwe, regularne rysy twarzy, wysokie czoło, włosy blond, wijące się trochę, ma wąsiki i bródkę przystrzyżoną. Prezentuje się dobrze, ale kto jest i czego chce?...
Zaraz się to wyjaśni.
— Moja droga — mówi pani Zenobia do swojej towarzyszki, — przedstawiam ci moją córkę jedynaczkę... Jadwiniu, ucałuj panią, jest to najlepsza moja przyjaciółka, koleżanka z pensyi, nie widziałyśmy się już bardzo dawno... a to jej syn, pan Antoni Jarski... a wyobraź sobie, nasz sąsiad, mieszka w tej samej oficynie na facyatce. Co za szczególne zdarzenie!... Po tylu latach niewidzenia spotykamy się na schodach, tuż pode drzwiami naszego mieszkania... Moja Jadwiniu, bawże naszych drogich gości, a ja przygotuję kawę.
— Ja mamę wyręczę — rzekła panna Jadwiga i wybiegła do kuchenki.
Nie o wyręczenie matki jej szło, ale o co innego. W kuchence było małe lusterko, a ten młody człowiek zjawił się tak niespodziewanie, że nie było nawet czasu na poprawienie grzywki nad czołem, która akurat mogła być rozwichrzoną.
Co za nierozsądny zwyczaj, żeby wpadać do kogoś nagle i nie dać czasu na przejrzenie toalety. Niby to nic, a jednak nie zawadziłaby odrobina pudru na twarzy i jakiś mały kwiatek we włosach, tem bardziej, że młodemu człowiekowi dobrze z oczów patrzy.
Panna Jadwiga zakrzątnęła się szybko koło kawy i koło własnej osóbki.
— Zaraz będzie mamo — rzekła wchodząc napowrót do pokoju. — Panie zasiadły na kanapce i rozmawiały z sobą pół głosem, młody człowiek zbliżył się do panny Jadwigi.
— Nie przypuszczałem nawet, na że mam tak miłe sąsiedztwo.
— My sprowadziłyśmy się tu dopiero wczoraj. Uważa pan zapewne, że wszystko jeszcze jest jak po ogniu... nic nie ustawione...
— Nie spostrzegłem tego — odrzekł.
— Bo panowie nie zwracają uwagi na takie drobiazgi... Mój ojciec, na przykład, mówi, że mu jest wszystko jedno, gdzie jaki mebel stoi... Czy pan dawno mieszka w tym domu?
— Blizko dwa lata...
— O! to pan dawny lokator.
— A jednak nie znam nikogo z sąsiadów.
— Czy być może?...
— Rzeczywiście. Wychodzę z domu wcześnie, wracam późno.
— Pan ma stałe zajęcie?
— Tak.
— W biurze.
— Nie pani, w fabryce, jestem mechanikiem.
— A wolno wiedzieć w jakiej fabryce pan pracuje?
— W fabryce maszyn Müllera.
— To nie.
— Co pani powiedziała? Dlaczego nie?
— Mój ojciec jest także mechanik i także pracuje w fabryce, ale w innej. Sądziłam, że może pan jest w tej samej. Ojciec bardzo często wyjeżdża — i teraz nie ma go w domu.
— A gdzież jest?
— Nie pamiętam jak się ta miejscowość nazywa, wiem tylko tyle, że bardzo daleko, i że wróci dopiero za kilka tygodni. Cukrownię tam zakładają.
— A, pani ojciec montuje maszyny?
— Tak...
— To bardzo korzystne zajęcie i dobrze płatne...
— Ale ciężkie, a ojciec już nie młody, spracowany i należałby mu się odpoczynek. Tylko — dodała, — wypoczynek dla ludzi tej kategoryi, to podobno niedościgłe marzenie.
— Skądże pani przychodzi do tego wniosku?
— Ojciec zawsze tak mówi, a on przecież zna dobrze swoje położenie.
— Zapewne; wolę ja jednak naszą pracę, niż wiele innych i bynajmniej zapatrywań ojca pani nie podzielam, chociaż je rozumiem. Pochodzi to stąd, że pani ojciec jest już niemłody i zmęczony, a ja czuję w sobie siłę, dlatego też przyszłość mnie nie straszy.
— I nie lęka się pan jej?...
— Ani trochę. Niepowodzenie, biedę, wszelkie wogóle troski trzeba brać za uszy, w takim razie zlękną się, uciekną.
— Doskonale! Należy jednak wiedzieć, gdzie ta bieda ma uszy?... jest przecież niewidzialna i nie posiada kształtów określonych. Możeby mnie pan nauczył, gdzie ich szukać?
— Czy pani ma do czynienia z biedą?
— Jakto?
— Czy pani jest biedna?
— O przepraszam, bynajmniej biedna nie jestem; mam pracę, która mi przynosi pewien dochód; mam ojca, który na nas zarabia, ale chciałabym wiedzieć o tych uszach biedy, na wszelki wypadek; taka wiadomość może się przydać w życiu.
— Otóż, proszę pani, najczęściej są one w nas samych.
— W nas samych!... w nas samych — powtórzyła w zamyśleniu — może to i prawda... tak, tak... to prawda niewątpliwa.
— Wspomniała pani o swej pracy, czy wolno zapytać czem się pani zajmuje?...
— Ja mam bardzo piękną i bardzo trudną zarazem robotę; mianowicie złote hafty. Wyszywam ornaty, chorągwie, różne ozdoby. Ponieważ teraz mam coraz więcej zamówień, więc opuściłyśmy dawne mieszkanie, i przeniosłyśmy się tutaj.
Niespodziewana wizyta przeciągnęła się blizko dwie godziny; kiedy goście wyszli, panna Jadwiga odezwała się do matki:
— Ani myślałam, mamo, że u nas dziś kto będzie.
— Ani ja... dla mnie wielka to przyjemność. Taka dawna, serdeczna przyjaciółka!... Ona teraz w Warszawie na stałe zamieszka, aby tylko blizko nas... a jakże ci się podobał jej syn?
Panna Jadwiga nie odpowiedziała zaraz.
— Trudno na pierwszy rzut oka zdanie wydawać... ale wogóle... miły człowiek, jak się zdaje...
— Rodzice jego matki byli to ludzie zamożni, prawie bogaci; posiadali duży majątek; ona wyszła zamąż bardzo młodo, lecz szczęścia jakoś nie było. On wdał się w spekulacye ryzykowne, stracił dużo, zmuszony był zaciągać długi. Szło coraz gorzej. Martwił się, zachorował, wreszcie umarł i pozostawił ją z kilkoletniem dzieckiem w bardzo zawikłanych interesach. Opowiedziała mi w kilku słowach, ogólnie, swoją niedolę. Krewni niby to trochę dopomogli, jakiś wujaszek — prawnik zajął się likwidacyą; ocalono tyle, że mogła kupić niewielką kolonijkę i z tego się utrzymywała, z tego wychowywała syna. Obecnie syn już pracuje na siebie, a że zajęcie trzyma go w mieście, więc matka sprzedała kolonię i przenosi się tu, aby przy synu mieszkać... Taka to historya mojej przyjaciółki, z którą niegdyś przyjaźniłam się i żyłam jak z siostrą, a myślę, że i teraz tak będzie...
— Wie mama — rzekła panna Jadwiga, — ponieważ koło naszych znajomych się rozszerza, przeto postanowiłam całe to mieszkanie zburzyć...
— A to co znowuż?
— Zburzyć, zburzyć i wszystko urządzić inaczej. Tu musi być ładnie!...
— Co za szczególne amatorstwo przestawiania gratów!
— Mamo; nie może inaczej być, tylko tak, jak ja mówię. Wspominała mama, że pani Jarska pochodzi z zamożnej rodziny.
— Więc cóż z tego?...
— Więc prawdopodobnie przyzwyczajona jest do eleganckich mieszkań, a jeżeli tu ma bywać...
— Dziecko jesteś...
— Niech mnie mama zostawi ten kłopot... Wszystko będzie jak trzeba. Oto, naprzód kanapka zamiast stać tu, stanie tam... Zobaczy mama, że to zupełnie zmieni pokój... proszę się przekonać...
To rzekłszy, ujęła drobną, ale dość silną rączką kanapę za poręcz i wyciągnęła ją na środek pokoju. Spółcześnie ktoś zadzwonił.
— Jezus Marya! znowuż ktoś, ale kto? Doprawdy mamo, to jakiś dzień feralny.
— Moja Jadwiniu, postawże ten grat na swojem miejscu, a ja pójdę otworzyć. Może to list od ojca, może kto z zamówieniem.
— Utrapienie — szepnęła panna Jadwiga, usiłując jak najprędzej przesunąć mebel. Pani Zenobia otworzyła drzwi i powitała gościa okrzykiem.
— Pan Wacław! Co za niespodzianka. Nie widziałyśmy już pana chyba ze trzy tygodnie.
— Wyjeżdżałem, proszę pani, a skoro tylko wróciłem, to oczywiście przedewszystkiem poszedłem na Przyrynek, tam powiedziano mi, że się panie wyprowadziły, więc stawiam się tu... Jakże się panie miewają? Panna Jadwiga?
— Dobrze, dobrze... My nigdy źle się nie mamy — rzekła panna Jadwiga, podając przybyłemu rękę. — Rzeczywiście pomizerniał pan trochę, co panu było?
— Mała rzecz, przeziębiłem się w drodze.
— Teraz? wśród lata...
— Najłatwiej, noc była chłodna — jechałem bryczką odkrytą...
— To jakaś niedaleko podróż.
— Przeciwnie... koleją, a potem bryczką... Byłem na zapadłej prowincyi.
— Cóż pan tam robił?...
— Interesa majątkowe. Ratowałem moją należność, a chcąc ją uratować, nabyłem folwark. Cóż pani na to, panno Jadwigo?
— A no nic; winszuję.
— Tylko?...
— Chce pan, żebym płakała?
— Sądziłem...
— Nie trzeba nigdy sądzić zbyt pośpiesznie, gdyż można się w sądzie omylić...
— W złą porę trafiłem, jak widzę... panna Jadwiga nie ma dziś humoru.
— Zdaje się panu tylko — odrzekła młoda osoba i wyszła z pokoju. Gość pogładził czarne faworyty i zwrócił się do pani Zenobii, a w głosie jego brzmiał ton wymówki.
— Nie rozumiem, proszę pani — rzekł — co to ma znaczyć? Po długiem niewidzeniu takie obojętne przywitanie... Przecież miałbym pewno prawo wymagać.
— Wymagać? Nie sądzę.
— Tak — powtórzył z naciskiem, — wymagać. Mam zwyczaj zastanawiać się nad każdym wyrazem zanim go wymówię; ważę słowa i dlatego...
— Ależ panie!
— Pozwoli pani, że jej przypomnę ostatnią naszą rozmowę.
— Zbyteczny trud, doskonale ją pamiętam i bardzo mi przykro, że pan źle sobie tłómaczy moje słowa.
— Pani mąż mógłby też coś o tem powiedzieć, ale ponieważ obecnie go nie ma, pozostawmy rzecz całą do jego przyjazdu.
— Masz pan słuszność, tak będzie najlepiej.
— W żadnym razie nie może to pozostawać w zawieszaniu. Ja zamiary moje radbym doprowadzić do skutku jak najprędzej, gdyż czas ucieka, a już, jak pani wiadomo, zmarnowałem go dużo. — Teraz pożegnam panią; bardzo żałuję, żem dziś przyszedł, panie nie macie humoru, a ja po chorobie jestem trochę rozdrażniony. Niech się pani nie gniewa, jeżeli niektóre wyrażenia moje nie były właściwe.
Rzekłszy to pan Wacław, ukłonił się i wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.