Od morza do morza/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI.
O mieście „Świętych“. — Świątynia — Biblia mormonów i dziewczyna z Anglii. — Zdanie mieszkańców Wschodu o wielożeństwie.

Nawiązuję swe opowiadanie w wagonie wązkotorowej kolei, wiozącym mnie do Słonego Jeziora. Niema chyba na świecie nic, coby można porównać z torturą tej podróży. Blask tylko, pustynia i kurz. Żadnego oddziału dla palących. Siedziałem w umywalni z konduktorem i człowiekiem, który opowiadał o okrucieństwach Indyan głosem sennego dziecka, a klątwa za klątwą wymykały się z jego ust tak gładko, jak kwaśna śmietana wymyka się z dzbanka. Nie wiem, czy wiedział on, że mówi coś niewłaściwie, ale kilka jego klątw było dla mnie zupełną nowością, a jedna z nich wywołała zdumienie nawet u konduktora.
— Kiedy człowiek jest najczęściej samotny i prowadzi konia po górach, przyzwyczaja się mówić głośno do siebie, jak się trafi — zrobił uwagę konduktor, ten męczennik i rozdawca tortur.
A mnie stanął przed oczyma tamten człowiek, wspinający się po górach w świetle gwiazd, klnący, klnący bez wytchnienia...
Pęki łachmanów, przedstawione nam jako czerwonoskórzy znajomi, ukazywały się od czasu do czasu przy pociągu. Indyanie mają przywilej bezpłatnej jazdy na platformach wagonów. Nie wolno im wchodzić do wnętrza, więc naturalnie pociąg nie zadaje sobie trudu przystawania dla nich. Widziałem wsiadających w biegu i wysiadających w ten sam sposób, podczas gdy pociąg jechał po łuku. Tak jak mieszkaniec Pendżabu i czerwonoskóry Indyanin najchętniej przebywa na przestrzeniach, gdzie niema dróg, i idzie bezmyślnie przed siebie. Nie mówi nigdy, dokąd idzie...


∗                ∗
Słone jezioro.

Niejaki pan Robinson wydał książkę zatytułowaną „Grzesznicy i Święci“, w której bardzo pięknie dowodził, że mormon jest osobą zasługującą na szacunek. Od chwili przybycia do Słonego jeziora zastanawiam się ciągle, jakie powody skłoniły go do napisania tego? Po dłuższej rozwadze i po długiej przechadzce po mieście zaczynam przypuszczać, że to tutejsze słońce, bardzo palące, sprowadziło ten skutek.
Wielkie to szczęście, że opętany przez złego ducha pociąg, opóźniony wprawdzie o całe dwanaście godzin przez spalony most, dowiózł mnie jednak do miasta w sobotni dzień i to przez dolinę, która, dzięki usilnej pracy mormonów, zakwitła jak róża. Na parę godzin przedtem wtargnąłem już w ten odrębny świat, w którym w rozmowie rysowały się dwa przeciwne obozy; mormonów i pogan. Nie bardzo przystoi uczciwemu obywatelowi nosić przydomek Poganina, nie burmistrz Ogdenu, pogańskiego miasta, położonego w tej samej dolinie, powiedział mi, że trzeba czemś odróżnić jednę trzodę od drugiej.
— Mamy tu naokoło — mówił — góry nadziane srebrem, złotem i ołowiem, i całe piekło mormonów nie zdołałoby powstrzymać napływu pogan w te strony. W Ogdenie, trzydzieści mil od Słonego jeziora, poganie przegłosowali mormonów przy wyborach, a wkrótce mamy nadzieję uczynić to samo w Słonem jeziorze. W mieście tem poganie stanowią trzecią część ludności zaledwie, ale przeważnie są to dorośli mężczyzni, mający prawo głosowania. Mormoni zaś są obarczeni księżmi. Przypuszczam, że gdy władza przejdzie w nasze ręce, będą zmuszeni zmięknąć. Niezadługo zresztą będą musieli ustąpić zupełnie. Mam przekonanie, że teraz tylko starsi podtrzymują opór, a młodsi, pomimo wszystkiego, co od nich słyszę, łączyliby się chętnie z poganami i czytaliby pogańskie książki, a szczególnie dziewczęta, które wiedzą, że poganie nie uważają za konieczne do zbawienia duszy napełniać domy całą gromadą żon. Zdaje mi się, że młodsze pokolenie sprawia niemało kłopotu starszym. Co pan myśli o wielożeństwie? Teraz, po wydaniu ostatniego bilu, wielożeństwo zostało zaliczone do przestępstw kryminalnych. Zmuszono mormonów do ograniczenia się jedną żoną. Jeżeli mormon zostanie ujęty na odwiedzinach u drugiej... Widziałeś pan ten spokojny i cichy gmach ponad miastem, pod górą? To dom pokuty. Osadzają tam winnego mormona, żeby rozpamiętywał swoje grzechy, a prócz tego płaci karę. Ale, że większość policyi składa się z mormonów, nie sądzę, żeby się ona zdobyła na surowość względem współbraci. I zdaje mi się, że wielożeństwo praktykuje się dalej ukradkiem. Ale głównie idzie o to, żeby przekonać mormonów, że poganin nie jest takiem godnem potępienia bydlęciem, za jakiego przedstawiają go starsi. Dlatego to, gdy poganie zaczną osiadać w państwie mormonów, mormońska sekta rozpadnie się w krótkim czasie.
— Zapewne, zapewne — potwierdziłem i poszedłem przypatrzeć się domom tych świętych, domom osłaniających w swych wnętrzach ciężkie niedole.
Dlaczego? wytłómaczę zaraz. W Bengalu, pomimo długich wieków wielożeństwa, dziewczyna, zanim jeszcze dostanie się do domu męża, uczy się już nienawidzieć drugiej jego żony. Urodziła się ona pod jarzmem wielożeństwa — a mimo to nienawidzi je i przeklina. I do tego samego jarzma mormonizm chce nagiąć kobietę, którą długie wieki nauczyły, że ma prawo do serca mężczyzny bez żadnego podziału! Dla złamania jej niechęci, dziwaczna sekta, będąca fantastyczną mieszaniną mahometanizmu, mojżeszowych przepisów i niedobrze zrozumianych strzępków wolnomularstwa, przywołuje w pomoc wszystkie potęgi piekła, wymyślone i ujęte w formy przez prostaków budujących płoty i kopiących rowy. Zachęcające to, nieprawdaż?
Cała piękność doliny nie dała mi o tem zapomnieć, a jednak dolina jest bardzo piękna. Grunt podnosi się tarasami, a każda warstwa płaska, opierająca się o bok góry, zaznacza stopniowe opadanie Słonego jeziora, które z wewnętrznego ongi morza, zamieniło się z upływem czasu w jezioro pięćdziesiąt mil długie, a trzydzieści szerokie. Tarasy te niezadługo pokryją się domami. Teraz domy ukrywają się wśród zieloności drzew na samem dnie doliny. Czytelnik nieraz powie, że ulice w tem mieście są bardzo szerokie, wysadzone cienistemi drzewami i obrzeżone rynnami, prowadzącemi świeżą wodę. Wszystko to prawda, ale moja bytność zdarzyła się podczas wielkiej suszy. Drzewa były oklapłe, a zamiast strumieni, widać było tylko wyschłe, wyłożone kamieniami ścieki. Główna ulica zajęta jest, o ile się zdaje, przez handlujących pogan, którzy zamienili ją w rojną, ożywioną dzielnicę, i w oczach świętych popijają bezbożne piwo i palą bezecne cygara. I zato ich lubię. Na głównem miejscu wznosi się świątynia, główne gmachy i domy Brighama Younga, którego portrety wystawione są w wielu sklepach. Nawiasem mówiąc, zmarły emir Słonego jeziora przypomina trochę dawnego emira Afganistanu, którego błogosławione moje oczy miały szczęście oglądać. Najciekawszą do zwiedzenia jest świątynia, jako zewnętrzna wystawa wiary mormońskiej. Uzbrojony dla lepszego zrozumienia w książkę o mormonach, poszedłem. Kiedyś świątynia ta zostanie ukończoną. Do tej pory przeszło półczwarta miliona dolarów pochłonęła ta granitowa masa. Ściany mają dziesięć stóp grubości, wysokość gmachu wynosi około stu stóp, a wieżyc blizko dwieście. I na tem koniec. Zdumiewająca płytkość tego, co miało być planem, bije w oczy. Ludzie ci, natchnieni przez niebiosa, piętrzyli głazy na głazach, kolumny na kolumnach, nie mogąc w patrzących obudzić zajęcia, ani zadowolenia. Nad głównem wejściem jest nędzna drapanina, wyobrażająca oko Opatrzności, słońce, księżyc, gwiazdy i różne inne przedmioty. Płaskość i nędzota pomysłu przejmują litością, tembardziej, gdy się widzi granitowe bloki porozrzucane dokoła, i pomyśli, coby mogła dokonać sztuka, przyzwana w pomoc trzem milionom dolarów, dla przyozdobienia kościoła. Czyni to takie wrażenie, jakby dziecko wzięło się do budowania. „Narysuję wielki, piękny gmach, piękniejszy od wszystkich domów, jakie są“ — powiedziało ono i zaczęło wodzić bezładnie ołówkiem i linią, kreśląc bezmyślne kontury i wysuwając przy tem języczek z wielkiego wysiłku. Usiadłem na kole od taczki i zagłębiłem się w czytaniu „Biblii Mormonów“, i zrozumiałem, że duch tej księgi, podobny jest do tego gmachu. Czcigodny Józef i Hyrum bracia Smithowie, wysilający się na stworzenie nowej Biblii, pomimo że nie znali Starego ani Nowego Testamentu, i ten natchniony budowniczy, plączący się wśród cegieł i kamieni, to byli trzej rodzeni bracia. Ale w każdym razie książka ciekawsza jest niż gmach. Opisano w niej, i cały świat to może czytać, jako do Józefa Smitha zstąpił z niebios anioł z dwiema niebiańskiemi latarniami, których światło umożebniło mu zrozumienie pewnych blaszek złotych, pokrytych znakami i rysami, a znalezionych przezeń w ziemi, które to blaszki ów Józef Smith przetłómaczył, tylko z niejakiemi pomyłkami, i z tych właśnie znaków i podskrobań, wynikł tom o sześciuset stronach ścisłego druku i zawierających księgi Nephi pierwszą i drugą, Jakóba, Enosa, Jaroma, Omni, Mormona i t. d. Trzech ludzi, z których jeden, o ile mi się zdaje, żyje dotąd, zaświadczyło uroczyście, że ukazał im się anioł; ośmiu innych przysięgło, że widzieli złote tablice z objawieniem, i na tej podstawie opiera się Biblia Mormonów. Biblia ta rozpoczyna się od czasów Zedekiaha, króla Judy, a kończy się dziką mieszaniną opisów walk między pokoleniami, urywków Objawienia i chaotycznych ustępów z Biblii. Jako powieściopisarz sympatyzowałem szczerze z braćmi podczas tego czytania; umiem ja ocenić trudność budowania takiego dzieła, ale Józef i Hyrum prześcignęli mnie pod względem wyobraźni. Stworzyli jakiegoś Taucuma i Pakorana, Kishtumena i Gadiautona i wielu innych, o nazwiskach niepodobnych do zapamiętania. Ale z geografią wzięli rozbrat zupełny i nie byli nawet pewni, co się znajduje w sąsiedniem hrabstwie. Przeprowadzali krwiożercze armie przez stronnice swej księgi, pododawali zdumiewające rozdziały do Nowego Testamentu i urządzili niebiosa i ziemię według swego widzimisię. Ale nie wyrobili sobie poprawnego stylu i niebacznie postąpili, przetykając ustępy z Biblii nieudolnemi sentencyami własnej roboty, w niepoprawnym języku.
Kościół“ mormoński jest bardzo bezwzględny. Utrzymuje on nizki poziom umysłowy swoich adeptów, i biczując ich rękoma „Starszych“, zdobywa sobie w nich znakomite narzędzie do pracy pionierskiej. Podrabiany mistycyzm i pożyczki z wolnomularstwa podobają się wyznawcom pochodzenia gminnego, Szwedom i Duńczykom, Anglikom i Niemcom, tak samo, jak i dobrze urządzone niebo.
Przechadzałem się po ulicach, zaglądając przez okna do wnętrza mieszkań, urządzonych według mody 1850 roku. Główna ulica pełna była przybyszów z okolicy, handlujących z bankiem Syonu. Kościół mormoński pilnuje spraw handlowych i musi dawać dobre dywidendy. Kobiety nieładne. Gdyby nie to, że brzydkie osoby są równie nierozsądne w sprawach niewzajemnej miłości, jak osoby piękne, możnaby przypuścić, że małżeństwo jest błogosławioną instytucyą dla kobiet, i że tylko duchowe wpływy mogły wciągnąć w te szranki kościstych, z drewnianem obliczami tutejszych mężczyzn. Kobiety noszą ohydne ubranie, a mężczyźni wyglądają jak skrępowani sznurami. Handlują całe popołudnie, a w niedzielę idą na modlitwy. Próbowałem rozmawiać z nimi, ale mówili dziwnemi językami, a patrzyli i zachowywali się jak ogłupiałe woły. Jedna tylko kobieta — i to wcale niebrzydka — powiedziała mi, że nie może znieść tego, żeby miasto Słonego Jeziora oglądane było jako osobliwość, dla rozrywki pogan.
— Mamy tu swoje urządzenia, ale to nie racya, ażeby się ludzie zjeżdżali i gapili na nas. Nieprawdaż?
Wymowa ją zdradziła.
— Dawno wyjechaliście z Anglii? — zapytałem.
— Dziesięć lat temu. Jesteśmy z Dorsetshire — odpowiedziała. — Ajenci mormońscy byli dla nas bardzo dobrzy, a my bardzo biedni. Teraz nam lepiej — ojcu i matce i mnie.
— I podoba się wam tu?
Nie zrozumiała mnie zrazu.
— O! ja nie żyję w wielożeństwie. Nie jeszcze. Nie jestem zamężna. Ale nam się tu podoba; mamy swój dom i trochę gruntu...
— Ale pewnie i wy z czasem...
— Ja nie! Ja nie taka, jak Szwedzi i Duńczycy. Nic mi do tego, to sprawa Starszych, ale między nami mówiąc, to już nie potrwa długo. Usłyszy ich pan jutro w kościele; mówią tak, jakby to było już w całej Ameryce. Szwedzi temu wierzą. Ale ja wiem, że tak nie jest.
— Ale dostaliście ziemię?
— Dostaliśmy, mamy grunt i nie będziemy naturalnie nic mówili przeciwko wielożeństwu — ojciec, ani matka, ani ja...
Byłbym chętnie porozmawiał z nią dłużej, ale weszła do banku syońskiego, a mnie porwał jakiś człowiek dowodząc, że moim obowiązkiem jest obejrzeć piękne widoki Słonego Jeziora. Zaliczała się do nich jajowatego kształtu świątynia. Ul, i domy Brighama Younga, grobowiec tego wielkiego oszusta, z dostosowanemi do niego grobowcami jego żon, spoczywających snem wiecznym wokoło niego, i parę jeszcze osobliwości w tym samym rodzaju. Domy, w których Brigham pakował swoje żony, są ordynarne. Świątynia jest wielkiem oszukaństwem z gontowym dachem, a reszta budowli przypomina obory. Mormoni posiadali zawsze własne papiery, służące do wewnętrznego handlu, ale młodzież przekłada nad nie pogańskie złoto. Przewodnik, oprowadzający po mieście, zatrzymuje się co trzeci dom i mówi:
— Tu Starszy taki a taki trzymał Amelię Bathershins, piątą swoją żonę — nie! trzecią. Amelia wzięta była po Kezii, ale Kezia była zawsze ulubienicą Starszego; i musiał on trzymać Amelię w oddaleniu, obawiając się, aby nie oszpeciła Kezii i t. d.
Muzułmanie mają słuszność. Od chwili, gdy domowe szczegóły małżeństwa wychodzą na jaw — instytucya sama jest blizka upadku.
Uwolniłem się od przewodnika po wysłuchaniu nie wiem już której jego powieści i poszedłem dalej sam.
Porządek, cisza i gruntowny, spokojny dostatek, są wybitną cechą miasta Słonego Jeziora. Domy stoją otoczone bujnemi, dobrze utrzymanemi trawnikami, wszystkie do siebie podobne i zbliżone wartością. Pnące rośliny osłaniają fronty, a wiatr szumiący po szerokich, pustych ulicach, wysadzonych krzewami, przynosi zapachy siana i kwiatów.
Na płaskowzgórzu, górującem nad miastem, stoi załoga wojskowa, piechota i artylerya. Stan Utah może robić prawie wszystko, co mu się podoba, do tej pożądanej chwili, gdy przewaga pogańskich głosów zmiecie szczątki mormonizmu; ale załoga stoi tam na wszelki wypadek. Ogromni, grubokostni z paszczami rekina i wielkiemi uszami farmerzy, czasami obstają zawzięcie przy swojem sekciarstwie, i do niedawna jeszcze, dla nielicznych pogan pobyt w mieście mormonów nie był przyjemnym. Dziś niema już tajnych ani jawnych morderstw, ni podpaleń, i jedyna broń, jaką się mormoni posługują, to słabe bojkotowanie intruzów. Dzienniki budzą nieufność względem „pogan“, a w świątyni każdej niedzieli kaznodzieje przemawiają w tym samym duchu. Kiedym wszedł do świątyni, zastałem tam pełno ludzi, którym nie zaszkodziłoby umycie. Podniósł się jakiś człowiek i zaczął mówić, że są oni wybrańcami Boga, potomkami Izraela, że powinni być posłuszni swym kapłanom, i że nadejdą lepsze czasy. Przypuszczam, że musieli słyszeć to już tyle razy, iż słowa te nie czyniły na nich wrażenia. Oddychali ciężko, sapiąc przez nos, i patrzyli wprost przed siebie, obojętni jak ryby.
Wieczorem poszedłem do posterunku wojskowego, przypatrzeć się ztamtąd miastu Świętych, otoczonemu wkoło opiekuńczemi skrzydłami gór. Można się głęboko zadumać nad tą nędzą ludzką, nad zawiedzioną miłością, nad silnemi duchami oderwanemi od źródeł życia i zwróconemi do sekciarskiej martwoty, którym przyglądały się te góry. Co było wtedy, za dawnych czasów, gdy tłum bosych wędrowców wtargnął tu, wiedząc, że niema dlań drogi do powrotu, ani nadziei ujrzenia miłych sercu istot, i poddał się tym, którzy sami się nazwali kapłanami Najwyższego?
Czułem głęboką wdzięczność, że los nie przeznaczył mi być jedną z cegiełek do budowy kościoła mormońskiego, który tak właściwie obrał sobie siedzibę nad brzegami tego jeziora, gorzkiego, słonego i niemiłosiernego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.