Od morza do morza/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.
Jak się zapoznałem z kilku wybitnemi osobistościami w drodze ze Słonego Jeziora do Omaha.

Pozwólcie mi wyjaśnić możliwe nieporozumienie. Lubię ten lud amerykański, a jeżeli ma go kto krytykować, to wolę już uczynić to ja sam. Amerykanie pociągają mnie więcej, niż inne narody; dlaczego? nie umiałbym wytłómaczyć. Mają oni ostre kanty, są więcej zarozumiali, niż Anglicy, pospolici są niewysłowioną pospolitością. Mają niesłychaną pewność siebie, i są bez zaprzeczenia równie nieprzezorni, jak zarozumiali; a pomimo to lubię ich, i przekonałem się o tem dopiero, spotkawszy Anglika, który się z nich wyśmiewał. Dowodził on, że wszystko tu jest złe, zacząwszy od taryfy, a skończywszy na niedbałej, od niechcenia, służbie urzędniczej.
Rozstawszy się z moim ziomkiem, wpadłem na bardzo przyjemnego człowieka, którego poznałem przypadkowo na ulicy, gdy siedział na krześle, stojącem na bruku, i palił ogromne cygaro. Był to ajent handlowy podróżujący, pole jego działalności leżało w południowym Meksyku, a opowiadał mi takie rzeczy — o zapomnianych miastach, kamiennych bożkach, zarosłych wokoło leśną gęstwiną, o księżach meksykańskich, buntach, dyktaturach — że włosy powstały mi na głowie. On też mnie pociągnął do kąpieli w Słonem Jeziorze, położonem o piętnaście mil od miasta, do którego dojeżdża się licznemi pociągami, będącemi poprostu wagonami tramwajowemi. Linia — jak wszystkie amerykańskie — przeraża pierwotnością budowy, a koniec tej linii wykazał nam niedbalstwo urządzenia kolejowego. Dworce i budynki restauracyjne wzniesione były na płaskich wybrzeżach jeziora i uwydatniały jeszcze więcej pustkowie tych miejsc. Amerykanie nie troszczą się o piękno krajobrazów.
— „Miej wiarę!“ — zawołał do mnie komisant, gdym wchodził w wodę gęstą jak rtęć. — Idź! — dodał.
Poszedłem i szedłem, dopóki nogi nie zaczęły się uginać podemną; szedłem jak człowiek walczący z gwałtownym wichrem, ale głowa moja i ramiona były ciągle ponad wodą. Było to coś okropnego, ta niemożność zanurzenia się. Pływać też było niepodobna. Nie można zagarnąć tej wody, więc usiadłem i oddałem się na wolę fal, jak morska anemona, pośród setki kąpiących się w tem samem miejscu. Można się tarzać całe trzy kwadranse w tej ciepłej, lepkiej, słonej wodzie, bez obawy złych następstw; ale po wyjściu jesteś okryty warstwą białej soli od stóp do głowy. Jeżeli połkniesz przypadkiem cały łyk tej wody — umrzesz. Nie podlega to wątpliwości, bo ja połknąłem pół łyka i byłem napół umarły — skutkiem tego.
Podróżny handlowiec podczas podróży powrotnej po płaskich wybrzeżach jeziora opowiadał mi o zwyczajach mieszkańców. Wielki, otwarty wagon mieścił w sobie stu mężczyzn i kobiet, powracających ze śpiewem „z morza.“ Śpiewali, krzyczeli i dowcipkowali w istnie przerażający sposób, a zachowywali się tak samo, jak ich siostry i bracia za morzami. Za mną siedziały dwie skromne panienki, ubrane biało i nie mające towarzystwa. Najwspanialszy młodzian z całego wagonu — młodzian obdarzony zdumiewającą potęgą głosu — wyznawał im swoje nieśmiertelne afekty. Śmiały się, lecz nie odpowiadały ani słowa. On nie ustawał w zalotach, a najbliższe ławki oklaskiwały jego występy. Po przyjeździe do miasta panienki wysiadły i poszły w ciemną, ocienioną drzewami ulicę, a młodzieńcy w drugą stronę. Pomny londyńskich obyczajów, dziwiłem się, że nie prowadzili oni w dalszym ciągu zalotów.
— Tak być powinno — powiedział mi wędrowny handlowiec. — Gdyby ośmielili się iść za pannami, to, jak przypuszczam, mógłby ich ktoś zastrzelić...
Zaraz nazajutrz, w tym samym spokojnym wagonie ktoś został postrzelony — i to śmiertelnie. Był to tak zwany szuler, i miał zatarg z urzędnikiem policyjnym, który go zastrzelił. Widziałem następnie jego pogrzeb, przeciągający główną ulicą. Orszak składał się z trzydziestu powozów, napełnionych wątpliwej powierzchowności mężczyznami i kobietami, co do których nie można było mieć żadnej wątpliwości, a dzienniki doniosły, że zmarły miał pewne zasługi, ale to nie zmienia rzeczy, bo gdyby szeryf nie był jego uprzątnął, to on byłby uprzątnął szeryfa. Podrażniło to moje delikatne uczucia, więc wyjechałem, pomimo, że wędrowny komisant rad byłby ugościć mnie w swoim domu, choć nie wiedział, jak się nazywam. Tylko podczas dwóch upalnych nocy, wysunąwszy krzesła na chodniki, rozmawialiśmy z sobą o przyszłości Ameryki.
Warto posłuchać tego hymnu pochwalnego z ust młodego, zapalonego obywatela, który usłał sobie gniazdko, osadził w niem młodą żonę i zabierał się do rozpoczęcia handlu na własną rękę. Chciało mi się wierzyć, że strzały pistoletowe były tylko niepożądanemi wypadkami, a bezprawie pianką, unoszącą się na wielkim oceanie ludzkości. Teraz jednak cieszę się, że spokojne, rozpalone, zakurzone Utah pozostawiłem o wiele mil za sobą.
Potem los rzucił mnie w objęcia nowego, wędrownego handlarza, gdyśmy opuszczali razem Utah, dążąc do Omahy via Góry Skaliste. Ten znów „pracował w biszkoptach“, o których później. Los ugodził w niego srogim nożem, wydarłszy cały urok i radość jego biednemu życiu. I podróżował on teraz ze skrzynką próbek jak oszołomiony, a oczy jego nie znajdowały przyjemności w niczem, na co patrzyły. W rozpaczy wrócił do religii — był baptystą — i opowiadał jaką w religii znajduje pociechę, opowiadał z całą szczerą swobodą, z jaką Amerykanie wyrażają się, ilekroć im się zdarza mówić o swoich najświętszych, osobistych sprawach. Po za Utah rozciągała się pustynia — rozpalona i bezpłodna. Słońce piekło dachy wagonów, kurz zasypywał okna, a wśród tej kurzawy, spiekoty i blasku, człowiek z biszkoptami wygłaszał swoje wyznanie wiary — zawierającej w sobie największy cud na świecie — natychmiastowe, nieprzewidziane, świadome zbawienie duszy, sposobem podobnym do tego, co zawróciło Świętego Pawła na drogę zbawienia.
— Trzeba „doświadczyć“ potęgi religii — powtarzał ustami drżącemi od żalu i oczyma podsiniałemi z rozpaczy po pierwszej stracie. — Trzeba „doświadczyć.“ Nie wiesz sam, dokąd idziesz i jak, ale to nadejdzie, nadejdzie, panie, jak błyskawica — odrazu; musisz tylko walczyć sam z sobą, zanim zdobędziesz tę zupełną pewność i przekonanie.
— I długo to potrwa? — zapytałem pełen szacunku i współczucia.
— Może kilka godzin. Może całe dnie. Znałem jednego człowieka, który walczył cały miesiąc, zanim duch na niego zstąpił — a zstąpić „musi.“
— A potem?
— A potem jesteś już zbawiony. Czujesz to i zdolny jesteś unieść wszystko! — westchnął. — Tak, wszystko. Nie dbam już, co mnie spotka; choć przyznaję, że są rzeczy niektóre cięższe do zniesienia od innych.
— Więc czekasz pan na cud — z zewnątrz. A jeśli ten cud nie nastąpi?
Musi nastąpić. Powiadam panu, że musi. Staje się to z każdym, kto ma wiarę.
Nauczyłem się od niego podczas biegu pociągu, i dziwiłem się ucząc. Ciekawe było patrzeć na tę biedną ludzką duszę, złamaną i zgnębioną po poniesionej stracie, a czerpiącą siły przeciw gwałtowności bólu w tej niezachwianej pewności, że się zabezpiecza od mąk piekielnych.
Upał był duszący. Wyjechaliśmy z pustyni i wytoczyli się na obszerne, zielone równiny Colorado. Drzemiąc niewygodnie, cały roztrzęsiony, ocknąłem się nagle pod wpływem dotkliwego zimna i huku, jakby bębnów. Pociąg się zatrzymał. Jak daleko oko sięgało, bieliła się ziemia pokryta dwustopową warstwą gradowych ziarnek, wielkości dna od kieliszka. Obok plantu leżało źrebię, a biedny kosmaty jego grzbiecik wystawiony był na nielitościwe gradowe pociski, które je zabiły. Inny koń padł ofiarą na samych relsach. Pędził szalonym galopem prosto pod pociąg, i zapadł się tylnemi nogami w dziurę pełną skrzepłej wody, pokrytej warstwą lodu. Przez chwilę uderzał przedniemi nogami o brzegi jamy, a potem padł na bok i spokojnie poddał się losowi.
Po ustaniu burzy gradowej puściliśmy się w dalszą drogę ostrożnie i utykając, po plancie, który lada chwila mógł się zapaść. Maszynista na Zachodzie ma zwyczaj poganiać pociąg, jak niedoświadczony podporucznik pogania wspinającego się wierzchowca, z równą jak on nieprzezornością. Jeśli się potknie — no! to jeździec znajdzie się na ziemi, jeśli się nie potknie — no! to wszystko będzie w porządku. Ale ja wolałbym w tym razie siedzieć na koniu, niż w pociągu.
W tem miejscu pora wspomnieć o lekkomyślności Amerykanów. Nieograniczona swoboda (co mówiąc nawiasem, jest bronią nieszkodliwą w ręku jednego zaledwie człowieka na dziesięciu), rażąca zarozumiałość, i ucieszny niepokój, wynikający z suchości powietrza, a sprawiający, że każdy Amerykanin kręci się bez przerwy na krześle, nawet podczas rozmowy — wszystko to składa się na jego lekkomyślność. Nikt na świecie nie zdoła wyuczyć się jakiegoś specyalnego zajęcia za pomocą jedynie rozumowania, choćby nawet była to głowa republikanina-demokraty. Trzeba przejść praktykę, żeby się nauczyć i uczyć się całe życie, jeżeli chce się dojść do doskonałości w swoim zawodzie. Bez tego, zazwyczaj robi się byle jak, a czasami nie robi się wcale. To też i my nie wykoleiliśmy się, ale nie dzięki umiejętności maszynisty lub dokładnej budowie plantu, tylko dzięki przypadkowi. Przejrzawszy opisy katastrof kolejowych — nie drobnych wypadków, ale pierwszorzędnych katastrof — w których wywracają się wagony, zapalają się i pieką żywcem nieszczęśliwych podróżnych, na dziesięć razy w siedmiu można wyczytać pocieszające objaśnienie: „Wypadek spowodowało rozstąpienie się relsów.“ To znaczy, że relsy przymocowane były w złączeniach tak niedbale, że pod naciskiem przebiegających pociągów rozstąpiły się spojenia, i usunęły szyny. Ale za takie drobnostki nie powieszą tu nikogo.
Zaczęliśmy wspinać się na górę, a potem stanęliśmy — wśród ciemnej nocy; tymczasem służba pociągowa sypała piasek pod koła, umocowywała szyny, a potem wyraziła „przypuszczenie“, że możemy jechać dalej. Nie mając bynajmniej chęci stanąć przed obliczem Stwórcy, z miną zaspaną i przecierając oczy, poszedłem na przód pociągu do ogólnego wagonu, i zostałem zato wynagrodzony dwugodzinną rozmową z biednym rozbitkiem, porzuconą przez męża aktorką, z czwartorzędnej, rozbitej, porzuconej przez dyrektora trupy. Miała ona zaledwie parę dolarów przy duszy, obawiała się, że nikt nie wyjdzie na jej spotkanie w Omaha, i w przerwach rozmowy płakała nad tem, że dała pięć dolarów do zmiany konduktorowi, który nie powraca. Konduktor był Irlandczykiem, więc byłem spokojny, że nie ukradnie pieniędzy, zacząłem ją przeto pocieszać. Wynagrodziła mnie zato opowieścią o swych losach, dziwaczną, bezładną, rozpaczliwie nieprawdopodobną, a jednak prawdopodobnie prawdziwą, a tak pełną zmian kalejdoskopowych, że żaden dziennik nie przyjąłby tego opisu. I dlatego też i wy, czytelnicy, nie dowiecie się nigdy, jakim sposobem, ta kobieta oszołomiona piwem, z potarganemi blond włosami, była niegdyś panną, córką farmera w odległem New-Jersey. I jak „on“, wędrowny aktor, starał się o nią i zaślubił, pomimo, że „pa“ był zawsze źle usposobiony dla Alfa, i jak on i ona oddali cały swój nędzny fundusik nieuczciwemu dyrektorowi, który rozbił towarzystwo o setki mil od jakiegokolwiek miasta, jak ona i Alf i trzecia jeszcze osoba — która nie narobiła dotąd hałasu na świecie — wędrowali plantem kolei, żebrząc po farmach, jak ta trzecia osoba pojawiła się na świecie i znikła coprędzej z krótkim płaczem, i jak Alf zaczął pić i dopuszczać się różnych innych rzeczy ku unieszczęśliwieniu swej żony, jak potem nastąpiły burze, obelgi, strzelania z rewolweru, i żałośliwe rozbicia nędznych trup aktorskich. Niewesoła to była opowieść. W tym samym pociągu jechała prawdziwa aktorka, jedna z tych, które podróżują z przepychem, z panną służącą i neseserem podróżnym, i mój rozbitek pragnął zwrócić się do niej z prośbą o pomoc, lecz zabrakło mu odwagi po kilku próbach przejścia przez wagon z wdziękiem, jak przystało na koleżankę artystki. Zjawił się konduktor — ze zmienionym uczciwie pięciodolarowym biletem — a ona zaczęła płakać skutkiem przebytego wzruszenia i wypitego piwa, a potem zasnęła, kołysząc się na siedzeniu i była prawie ładna i powabna. Stroskany handlowiec stanął we drzwiach, i na granicy między dwiema aktorkami, miał posępne kazanie o nieuniknionym końcu każdego człowieka, który nie zmieni swego życia i nie odrodzi się za pomocą wiary baptystów. Dziwaczna była ta nasza gromadka, wspinająca się w wagonie na góry Skaliste. Ja byłem z nich najszczęśliwszy, bo podczas przerwy w podróży, która nas zatrzymała w drodze dwanaście godzin, zjadłem wszystkie biszkopty apostoła. Były one różnorodnego smaku, ale posilne. Starajcie się zawsze jeździć z komisantami wożącymi próbki!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.