Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tucyą dla kobiet, i że tylko duchowe wpływy mogły wciągnąć w te szranki kościstych, z drewnianem obliczami tutejszych mężczyzn. Kobiety noszą ohydne ubranie, a mężczyźni wyglądają jak skrępowani sznurami. Handlują całe popołudnie, a w niedzielę idą na modlitwy. Próbowałem rozmawiać z nimi, ale mówili dziwnemi językami, a patrzyli i zachowywali się jak ogłupiałe woły. Jedna tylko kobieta — i to wcale niebrzydka — powiedziała mi, że nie może znieść tego, żeby miasto Słonego Jeziora oglądane było jako osobliwość, dla rozrywki pogan.
— Mamy tu swoje urządzenia, ale to nie racya, ażeby się ludzie zjeżdżali i gapili na nas. Nieprawdaż?
Wymowa ją zdradziła.
— Dawno wyjechaliście z Anglii? — zapytałem.
— Dziesięć lat temu. Jesteśmy z Dorsetshire — odpowiedziała. — Ajenci mormońscy byli dla nas bardzo dobrzy, a my bardzo biedni. Teraz nam lepiej — ojcu i matce i mnie.
— I podoba się wam tu?
Nie zrozumiała mnie zrazu.
— O! ja nie żyję w wielożeństwie. Nie jeszcze. Nie jestem zamężna. Ale nam się tu podoba; mamy swój dom i trochę gruntu...
— Ale pewnie i wy z czasem...
— Ja nie! Ja nie taka, jak Szwedzi i Duńczycy. Nic mi do tego, to sprawa Starszych, ale między nami mówiąc, to już nie potrwa długo. Usłyszy ich pan jutro w kościele; mówią tak, jakby to było