Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ko, sapiąc przez nos, i patrzyli wprost przed siebie, obojętni jak ryby.
Wieczorem poszedłem do posterunku wojskowego, przypatrzeć się ztamtąd miastu Świętych, otoczonemu wkoło opiekuńczemi skrzydłami gór. Można się głęboko zadumać nad tą nędzą ludzką, nad zawiedzioną miłością, nad silnemi duchami oderwanemi od źródeł życia i zwróconemi do sekciarskiej martwoty, którym przyglądały się te góry. Co było wtedy, za dawnych czasów, gdy tłum bosych wędrowców wtargnął tu, wiedząc, że niema dlań drogi do powrotu, ani nadziei ujrzenia miłych sercu istot, i poddał się tym, którzy sami się nazwali kapłanami Najwyższego?
Czułem głęboką wdzięczność, że los nie przeznaczył mi być jedną z cegiełek do budowy kościoła mormońskiego, który tak właściwie obrał sobie siedzibę nad brzegami tego jeziora, gorzkiego, słonego i niemiłosiernego.





XXXII.
Jak się zapoznałem z kilku wybitnemi osobistościami w drodze ze Słonego Jeziora do Omaha.

Pozwólcie mi wyjaśnić możliwe nieporozumienie. Lubię ten lud amerykański, a jeżeli ma go kto krytykować, to wolę już uczynić to ja sam. Amerykanie pociągają mnie więcej, niż inne narody; dlaczego? nie umiałbym wytłómaczyć. Mają oni ostre kanty, są