Od morza do morza/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
Jak przybyłem do San Francisco i jak piłem tam herbatę w towarzystwie dzikich krajowców.

„Pogodnem i obojętnem“ nazwał Bret Harte wielkie miasto San Francisco, a ja od dwóch tygodni dziwię się, jak on mógł to napisać. Ani pogody, ani obojętności nie znajdziesz w tych słowach. Wyobraźcie sobie mnie, po dwudziestu dniach koziołkowania na przestrzeniach oceanu, rzuconego bez przewodnika w wir Kalifornii, pozostawionego własnym siłom. Osłońcie mnie przed gniewem znieważonej tamtejszej gminy, jeżeli moje słowa będą czytane kiedy przez amerykańskie oczy! San Francisco to obłąkane miasto, zamieszkałe prze szaleńców i przez kobiety uderzającej piękności.
Kiedy „Miasto Pekin“ wpływało do portu, ujrzałem z radością, że fort, strzegący wejścia do tej „najpiękniejszej w świecie zatoki,“ dwie armaty z Hong-Kongu skłoniłby do milczenia bez trudności, zupełnie bezpiecznie i dokładnie.
Potem reporter wdrapał się na pokład i zanim zdołałem odetchnąć, schwytał mnie w swoje sidła. Wypompował mnie doszczętnie podczas wylądowywania, pytając o wszystko, com wiedział, a najwięcej o dziennikarstwo w Indyach. Nikczemna to rzecz wstępować na obcą ziemię z kłamstwem na ustach. Powiedziałem prawdę urzędnikowi celnemu, który moje najcenniejsze ruchomości wyrzucił na podłogę, zarzuconą nawozem i trocinami; ale reporter oszołomił mnie nietyle swojem dokuczliwem natręctwem, co wspaniałą ograniczonością umysłu. Żałuję teraz, żem mu nie powiedział więcej kłamstw, wstępując w granice tego miasta o trzykroć pięćdziesięciu tysiącach ludności. Pomyślcie tylko! Trzykroć pięćdziesiąt tysięcy białych mężczyzn i kobiet, zebranych na jednem miejscu, przechadzających się po prawdziwych, kamiennych chodnikach, przed sklepami i oknami z kryształowych szyb i mówiących językiem niebardzo różniącym się od angielskiego. Dopiero zapuściwszy się w labirynt małych drewnianych domostw, zakurzonych ulic i zaułków, spostrzegłszy dzieci bawiące się pustemi beczułkami od nafty, zauważyłem różnicę mowy.
— Pan życzy sobie iść do „Palace-Hotel“? — przemówił jakiś uprzejmy młodzieniec, siedzący na wozie. — Więc co pan tu robisz, u dyabła? To najgorsza dziura z całego miasta. Trzeba iść ztąd do rogu, potem zawrócić i iść, aż się uderzy znów o róg, a stamtąd już niedaleko.
— Amen — odrzekłem. — Ale któż ja jestem, żebym się miał rozbijać o rogi? Powiedz wyraźniej, mój synu!
Myślałem, że się rzuci o ziemię, ale nie. Wytłómaczył mi tylko, że nikt tu nie mówi „ulica,“ a nazwy czasem są wypisane na latarniach, a czasem nie. Umocniony temi wskazówkami, szedłem, dopóki nie doszedłem do wielkiej ulicy, pełnej wspaniałych budowli cztero- i pięciopiętrowych, ale wybrukowanej zwyczajnemi kamieniami. Tramwaj, na linii bez żadnej widocznej podpory, wyślizgnął się cichaczem i o mało co nie przejechał mnie z tyłu. O sto kroków dalej było jakieś zbiegowisko, jakiś błysk i coś, co się szybko wysunęło. Ociężały Irlandczyk w kapeluszu, z małą, niklową blaszką na rozłożystem łonie, wynurzył się z pośrodka gromadki, podtrzymując Chińczyka, który został ugodzony nożem w oko i zalany był potokami krwi. Widzowie rozeszli się, a Chińczyk pod opieką policyanta poszedł także. Naturalnie, nic mi nie było do tego, ale jednak rad byłbym się dowiedział, co mianowicie stało się z tym osobnikiem, który posługiwał się nożem? Dobrze to świadczy o porządku w mieście, że zbierający się tłum nie zatamował ruchu ulicznego, żeby dojrzeć, co się dzieje. Ja byłem szóstym i ostatnim świadkiem, asystującym temu widowisku i jedynym, który niem był zaciekawiony. Aż mi się zrobiło wstyd swojej ciekawości.
Bez żadnego więcej wypadku doszedłem w końcu do „Palace-Hotelu,“ siedmiopiętrowego składu na ludzi, z tysiącem pokojów. Każdy podróżnik opisuje urządzenia hotelowe w tym kraju. Ale trzeba to widzieć, żeby módz ocenić. I chciejcie raz zrozumieć, że za pieniądze nie kupicie tu na zachodzie usługi.
Kiedy hotelowy pisarz, człowiek, który naznacza ci pokój i, o ile się zdaje, obowiązany udzielić ci objaśnień, otóż, jeżeli ta wspaniała osobistość zniża się do zaspokojenia twoich potrzeb, czyni to gwiżdżąc, lub nucąc, albo wykałając zęby, albo też przerywając rozmowę z tobą dla przeprowadzenia rozmowy z kim innym. Wszystkie te ćwiczenia mają na celu, o ile mi się zdaje, przekonać się, że jest on człowiekiem niezależnym i równym tobie. Sądząc z powierzchowności i wielkości brylantów, noszonych przez niego, wygląda nawet na coś wyższego od siebie. Niepotrzebnie też kładzie on nacisk na tę swoją niezależność. Interes jest interesem, a człowiek, otrzymujący płacę zato, żeby obsługiwał drugiego, może i powinien oddać się cały spełnianiu tego obowiązku.
W obszernej, marmurem wyłożonej sieni, w blasku elektrycznego światła, siedziało kilkudziesięciu mężczyzn, a dla ich wygody i użytku stały spluwaczki różnorodnych systemów i rozmiarów. Wielu z tych panów ubranych było w długie surduty i cylindry, w strój, który my uważamy za galowy, ale pluli wszyscy bez wyjątku. Pluli z zasady. Spluwaczki stały wszędzie: na schodach, w sypialniach, a! i w miejscach, których się nie wymienia. Kwitły w całej wspaniałości, ustawione rzędem w bufecie, i wszystkie były w użyciu.
Napadł mnie drugi reporter. Chciał się dowiedzieć, ile mil kwadratowych mają Indye? Odesłałem go do książek, ale on chciał to usłyszeć z moich własnych ust, ja zaś nie chciałem mu powiedzieć. Potem przerzucił się, tak jak ów pierwszy, do rozpytywania o szczegóły, dotyczące dziennikarstwa w Indyach. Ośmieliłem się uczynić uwagę, że wewnętrzne stosunki i gospodarka dziennika obchodzą najwięcej współpracowników.
— I nas to obchodzi — odpowiedział. — Czy macie u siebie w Indyach reporterów takich, jak nasi?
— Nie mamy — odparłem, powstrzymując się, by nie powiedzieć „dzięki Bogu!“ które mi się cisnęło na usta.
— Dlaczego nie macie? — badał dalej.
— Boby poumierali — powie dziełem, żeby się go pozbyć.
Ale mówić do niego było to samo, co mówić do małego, bardzo niegrzecznego dziecka. Każde zapytanie zaczynał od słów:
„Teraz powiedz mi pan coś o Indyach“ — i przerzucał się bezustannie od jednego do drugiego przedmiotu do rzeczy, nie mających z sobą związku. Nie gniewał on mnie, tylko żywo zaciekawiał. Był czemś zupełnie nowem. Na zapytania dawałem mu odpowiedzi kłamliwe i wymijające, ale niewiele znaczyło to, co mówiłem. Nie był w stanie zrozumieć, a surowizna jego ciemnoty zamąciła jasność kilku prawdziwych szczegółów, jakie mu podałem, wśród mnóstwa kłamstw. Myślałem sobie:
— O amerykańskiem dziennikarstwie trzeba będzie pomyśleć później. Teraz chcę się zabawić...
Czułem się zupełnie samotny w tem wielkiem mieście z białymi mieszkańcami. Instynktownie szukając pożywienia, wstąpiłem do baru, zawieszonego obrazami bez wartości, gdzie ludzie w pozsuwanych na tył głowy kapeluszach pożerali, jak wilki, jedzenie przy bufecie. Było to tak zwane „bezpłatne śniadanie“, które tam zastałem. Płaci się za trunki, a przytem można jeść, ile się zechce. Za niecałą rupię można się pożywić wspaniale na cały dzień. Pamiętajcie o tem, jeśli kiedykolwiek losy wyrzucą was na te wybrzeża.
Potem rozpocząłem zwiedzanie miasta bez żadnego systemu. Nie pytałem o nazwy ulic. Wystarczało mi to, że na chodnikach pełno było białych mężczyzn i kobiet, że na ulicach sklepy wrzały życiem i że niespokojny szum wielkiego miasta uderzał moje uszy. Omnibusy na linach prześlizgiwały się w różne strony. Przesiadałem się z jednego do drugiego, dopóki nie dotarłem do krańca linii. San-Francisco usadowiło się na piaszczystych wydmach pustyni, jedna czwarta część została wydarta morzu, reszta to poszarpane, nieurodzajne, piaszczyste wzgórza, z powtykanemi w nie domami.
Ludzie tu żyją w złudzeniu, że mówią po angielsku, a nawet słyszałem ubolewających nademną, że mówię „z angielskim akcentem!“ Człowiek, który ubolewał, mówił, według mego zdania, złodziejskim żargonem. I wszyscy tak samo mówią. Inaczej akcentują mowę, inaczej wymawiają wyrazy. Amerykanie właściwie nie mają własnego języka. To jest narzecze, żargon, prowincyonalna wymowa i t. d. Ale od chwili, gdym ich usłyszał mówiących, znikło dla mnie całe piękno utworów Bret-Harta, bo w czytaniu jego płynnej, rytmicznej prozy zgrzytają mi akcenty, używane w jego dziwacznej ojczyznie.
Reporter zapytał mnie między innemi i o to, co myślę o Kalifornii, a ja odparłem słodko, że jest to kraina uświęcona dla mnie przez to samo, że jest rodzinnym krajem Bret-Harta. I mówiłem prawdę.
— No! — odpowiedział mi reporter. — Bret-Harte przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego. Tak długo przebywał w Anglii, że zrobił się zupełnie Anglikiem. Ale czy widziałeś pan nasze fabryki sztucznych ogni i nowe budynki redakcyi Examinera?
Nie mógł tego zrozumieć, że na szerokim świecie czasami całe miasto mniej waży, niż jeden jedyny człowiek...


∗                ∗

Noc zapadła nad oceanem Spokojnym, a biała, morska mgła rozpełzła się po ulicach, przyćmiewając wspaniałość elektrycznych świateł. Zwyczajem jest w tem mieście, że mężczyzni i kobiety przechadzają się pomiędzy ósmą a dziesiątą wieczorem po Kearny Street, ulicy, posiadającej najpiękniejsze sklepy. Tu najgłośniej rozlega się odgłos stąpań na chodnikach, tu najjaśniej płoną światła, a ruch i wrzawa są najsilniejsze. Śledziłem tu bacznie Młodą Kalifornię; dojrzałem tyle przynajmniej, że ubiera się ona kosztownie, wesoło się zachowuje i w mowie objawia wielką pewność siebie. Kobiety są bardzo piękne. Wysokie, dobrze zbudowane, a ubrane tak, że nawet moje niedoświadczone oczy musiały ocenić kosztowność stroju. Szedłem i szedłem śladem tych wspaniałych istot, poto, ażeby w końcu usłyszeć, zamiast dźwięcznej mowy wykształconych ludzi, zwroty i wyrażenia cechujące pokojówki na całym obszarze świata.
Odkrycie to było przygnębiające, bo piękne piórka powinny stroić harmonijną całość. Widoczna zamożność, bogactwo nawet, na ulicach, a przytem mowa godna gminu! Zastanawiałem się właśnie nad tem, gdy zjawił się uprzejmy pan, ujmującej powierzchowności, z okiem błękitnem i niewinnem spojrzeniem. Wymieniając moje nazwisko, przypomniał mi, że spotkał mnie był w Nowym Jorku, w hotelu Windsor, a ja na to przystałem. Nie przypomniałem sobie wcale tego zdarzenia, ale jeżeli on był tak bardzo pewny swego, ja, no! ja, czekałem, co będzie dalej...
— I jakież jest pańskie zdanie o Indyanie, z której pan przybywasz? — zapytał bez ogródek.
To było dla mnie wyjaśnieniem mniemanej naszej znajomości i paru innych rzeczy. Z karygodnem roztrzepaniem mój błękitnooki znajomy wyczytał nazwisko swojej ofiary na hotelowej tablicy i zamiast Indye, przeczytał Indyana. Nie mógł nawet przypuścić, ażeby Anglik jechał do Ameryki od Zachodu ku Wschodowi, wbrew zwykle przyjętej marszrucie. Całą moją rozkosz zatruwała obawa, żeby, widząc moją gotowość do odpowiedzi, nie zaczął robić o Nowym Jorku uwag, których bym nie mógł zrozumieć. I rzeczywiście, zawrócił parę razy w tym kierunku, zapytując o moje zdanie o takich lub innych ulicach, które, jak z tonu jego mowy odczułem, nie miały nic wspólnego z cnotą. Trudno rozmawiać o nieznanym Nowym Jorku, w równie obcem San-Francisco. Ale mój znajomy był litościwy. Zapewnił mnie, że mu bardzo przypadłem do serca, i zmusił mnie do wypicia rozmaitych trunków w kilku knajpkach. Napoje przyjmowałem wdzięcznie, jako też i cygara, któremi miał wyładowane kieszenie. Ofiarował się oprowadzić mnie po różnych miejscach, gdzie można studyować życie w jego zakulisowych objawach. Nie mając bynajmniej chęci oglądania dawno znajomych rzeczy, uchyliłem się od propozycyi i zamiast wejścia na manowce, zetknąłem się z potokiem grubych pochlebstw. Dziwna jest dusza ludzka! Rozumiejąc, że ten człowiek kłamie i dlaczego kłamie, oczekując wyjaśnienia, mimo to, gdy pochlebstwa brzęczały mi koło uszu, czułem słodkie upojenie zadowolonej próżności.
Znajomy mój zachowywał się wzorowo i nietrudno mu było wytrwać w tej roli, bo w pięć minut później znaleźliśmy się, zawsze przypadkiem, w miejscu, gdzie można było zagrać w karty i poigrać z biletami loteryi stanu Luizyany. Czy zechcę zagrać?
— Nie — odpowiedziałem stanowczo. — Karty dla mnie nie mają żadnego powabu. Ale przypuśćmy, że zasiadłbym do gry... W jaki sposób pan i pańscy przyjaciele wzięlibyście się do mnie? Czy gralibyście poprostu, czy też upoili mnie? czy... Jednem słowem, jako człowiek piszący, byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pan zechciał objaśnić...
Niebieskooki przeklął mnie, przeklął nawet te cygara, które mi ofiarował. Ale wkrótce burza minęła, uspokoił się i wytłómaczył. Ja zaś przeprosiłem go za zmarnowany wieczór i przepędziliśmy potem w zgodzie parę godzin.
— W jaki sposób byłbym grał z panem? Z całego bzdurzenia o pokorze widziałem, że nie masz pan pojęcia o grze. Byłbym grał poprostu i obdarł pana ze skóry... Nie potrzebowałbym zadawać sobie trudu spojenia pana... Nie rozumiesz pan wcale, co to jest gra, ale zawód, jakiego na panu doznałem, dotknął mnie głęboko!...
Popatrzył na mnie, jakbym mu wyrządził zniewagę. Ja zaś teraz wiem, w jaki sposób, rok po roku, tydzień po tygodniu, taki szuler sprowadza zdobycz. Ujarzmia swoje ofiary za pomocą pochlebstwa, tak jak wąż ujarzmia królika. Całe to zdarzenie wzburzyło mnie trochę, to było dowodem, że niewinny Wschód pozostał daleko i że się dostałem do kraju, gdzie trzeba nad sobą czuwać. W hotelu wszędzie widniały przestrogi, żeby zamykać drzwi na klucz, a kosztowności i pieniądze składać do hotelowego skarbca. Biały człowiek, jako zbiorowisko, jest wstrętny. Serce moje płakało z tęsknoty za japońską O-Toyo, gdym zasypiał głęboko w hałaśliwym hotelu.
Następnego rana otrzymałem niespodziewane zaproszenie. Niema w Ameryce książąt, przynajmniej tych z mitrami na głowach, ale jakiś wspaniały człeczek rodziny miliarderów, otrzymał polecające mnie listy. I zanim dzień się skończył, byłem członkiem dwóch klubów i miałem paczkę zaproszeń na obiady i zabawy. I ten sam niekoronowany książę, oby mu się wiodły wszystkie spekulacye! lubo nie miał żadnego powodu, on i jego przyjaciele kłopotać się losem jednego Anglika, nie spoczął, dopóki nie dokonał dla mnie wszystkiego, co troskliwa matka czyni dla swojej, w świat wchodzącej córki. Czy wiecie, co to jest klub Cyganeryi w San-Francisco? Oni mówią, że jego sława znana jest całemu światu. Stworzony został przez ludzi, którzy piszą i rysują, i zakwitł w sposób zupełnie niedemokratyczny. Godłem tego miejsca jest sowa — sowa, stojąca na trupiej głowie i skrzyżowanych kościach, i przypominająca posępnie artystom i pisarzom koniec ich nadziei i pragnień.
Sowa jest ptakiem starożytnym i zasługującym na szacunek. Pod jej skrzydłami zapoznałem się z ludźmi, którzy nie są przykuci do obowiązkowej pracy, którzy pisują artykuły, zamiast czytywać je dorywczo w przerwach między zajęciem w biurach i kantorach, którzy malują obrazy, zamiast zadowalać się tańcami i sztychami, kupowanemi na wyprzedażach. Przechadzając się po miękkich kobiercach i napawając wonią wykwintnych cygar, chodziłem po klubowych pokojach, rozglądając się w malowidłach, w których członkowie klubu przedstawili w karykaturze siebie i swoich kolegów. Był jakiś rys francuskiej śmiałości i szczerości w tych malowidłach, przemawiający do duszy widza. A jednak obok tego francuskiego zacięcia była oschłość i surowość wykonania, flamandzka prawie. Członkowie klubu to ludzie, którzy pracują lub pracowali piórem albo pędzlem na chleb powszedni, a ich rozmowa jest po prostu zachwycająca. Przyjęli mnie z serdeczną gościnnością, byli dla mnie jak bracia, a ja oddałem pokłon sowie i przysłuchiwałem się rozmowom.
Przez dziesięć następnych dni bywałem na proszonych obiadach i śledziłem pilnie towarzyskie zwyczaje, różniące się zupełnie od naszych, i zapoznałem się z właścicielami niezliczonych milionów. Osoby te są zupełnie nieszkodliwe w pierwszych okresach swego rozwoju: człowiek „wart“ trzy lub cztery miliony dolarów może być przyjemnym gawędziarzem, dowcipnym i zajmującym światowcem, człowieka posiadającego dwa razy tyle należy unikać, a człowiek posiadający dwadzieścia milionów, jest — no! dwudziestu milionami. Wyraziłem w rozmowie z pewnym dziennikarzem życzenie zobaczenia właściciela tegoż dziennika. Dziennikarz chrapnął z oburzenia.
— Widzieć jego! Wielkiego Scotta! Nie! Jeżeli mu się zdarzy ukazać w redakcyi, mogę z nim rozmawiać; ale, dzięki Bogu, po za redakcyą bywam w towarzystwach, w których on bywać nie może!
A jednak zawsze wpajają w nas przekonanie, że w Ameryce pieniądz jest wszystkiem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.