Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I nas to obchodzi — odpowiedział. — Czy macie u siebie w Indyach reporterów takich, jak nasi?
— Nie mamy — odparłem, powstrzymując się, by nie powiedzieć „dzięki Bogu!“ które mi się cisnęło na usta.
— Dlaczego nie macie? — badał dalej.
— Boby poumierali — powie dziełem, żeby się go pozbyć.
Ale mówić do niego było to samo, co mówić do małego, bardzo niegrzecznego dziecka. Każde zapytanie zaczynał od słów:
„Teraz powiedz mi pan coś o Indyach“ — i przerzucał się bezustannie od jednego do drugiego przedmiotu do rzeczy, nie mających z sobą związku. Nie gniewał on mnie, tylko żywo zaciekawiał. Był czemś zupełnie nowem. Na zapytania dawałem mu odpowiedzi kłamliwe i wymijające, ale niewiele znaczyło to, co mówiłem. Nie był w stanie zrozumieć, a surowizna jego ciemnoty zamąciła jasność kilku prawdziwych szczegółów, jakie mu podałem, wśród mnóstwa kłamstw. Myślałem sobie:
— O amerykańskiem dziennikarstwie trzeba będzie pomyśleć później. Teraz chcę się zabawić...
Czułem się zupełnie samotny w tem wielkiem mieście z białymi mieszkańcami. Instynktownie szukając pożywienia, wstąpiłem do baru, zawieszonego obrazami bez wartości, gdzie ludzie w pozsuwanych na tył głowy kapeluszach pożerali, jak wilki, jedzenie przy bufecie. Było to tak zwane „bezpłatne śniadanie“, które tam zastałem. Płaci się za trunki, a przytem można jeść, ile się zechce. Za niecałą rupię można się pożywić wspaniale na cały dzień. Pamię-