Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przedzał szum wody, wlewającej się na pokład. W tym szumie i huku zdawało mi się, że słyszę stąpanie uciekającego człowieka, jakieś wołania i daleki chór duchów, śpiewających komuś Requiem.





XXII.
Jak przybyłem do San Francisco i jak piłem tam herbatę w towarzystwie dzikich krajowców.

„Pogodnem i obojętnem“ nazwał Bret Harte wielkie miasto San Francisco, a ja od dwóch tygodni dziwię się, jak on mógł to napisać. Ani pogody, ani obojętności nie znajdziesz w tych słowach. Wyobraźcie sobie mnie, po dwudziestu dniach koziołkowania na przestrzeniach oceanu, rzuconego bez przewodnika w wir Kalifornii, pozostawionego własnym siłom. Osłońcie mnie przed gniewem znieważonej tamtejszej gminy, jeżeli moje słowa będą czytane kiedy przez amerykańskie oczy! San Francisco to obłąkane miasto, zamieszkałe prze szaleńców i przez kobiety uderzającej piękności.
Kiedy „Miasto Pekin“ wpływało do portu, ujrzałem z radością, że fort, strzegący wejścia do tej „najpiękniejszej w świecie zatoki,“ dwie armaty z Hong-Kongu skłoniłby do milczenia bez trudności, zupełnie bezpiecznie i dokładnie.
Potem reporter wdrapał się na pokład i zanim zdołałem odetchnąć, schwytał mnie w swoje sidła. Wypompował mnie doszczętnie podczas wylądowywania,