Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się nie obawiali — tylko byli bardzo ciekawi objaśnień... Ciekawość ta podwajała się po każdem silniejszem natarciu bałwanów. „Trwoga“ uosobiona była w jednej z pań: wysokiej, ładnej, dobrze wychowanej osobie, która, w miarę pogarszania się położenia, mówiła bezustannie. Nie sądzę, ażeby wiedziała, co mówi. Morze burzyło się coraz silniej, ona zaś wzięła na siebie zadanie podtrzymywania rozmowy. Silny, przyśpieszony oddech, niespokojne ruchy rąk, leżących na obrusie, gorączkowe spojrzenia, rzucane na towarzyszów, zdradzały stopień jej strachu. Ale rozmowa była swobodna i o błahych przedmiotach, przerywana wybuchami śmiechu, jak zwykle kobieca rozmowa. Ktoś z obecnych zaproponował pójście spać. Nie! ona chce siedzieć, chce rozmawiać, i dopóki tylko miała przy sobie choć jedną żywą duszę, czyniła zadość swoim pragnieniom. A gdy skutkiem zupełnego braku towarzystwa zmuszona była pójść do kajuty, wychodząc, jeszcze oglądała się na jasno oświetlony salon; kontrast między błahością słów a przerażeniem w spojrzeniu przedstawiał niezwykły widok. Teraz już wiem, jak „trwoga“ powinna być przedstawiona na obrazie.
Nikt nie spał twardo tej nocy. Obie ręce potrzebne były do trzymania się na posłaniu, a kufry tłukły się o ściany kajut i ściągały w kłębek dywany. Raz zdawało mi się, że cała tu pracująca machina, niosąca nam niepewne losy, stanęła na głowie i w tej niewłaściwej pozycyi podskoczyła w górę. Dwa razy wyleciałem z posłania i znalazłem się na podłodze w towarzystwie kufrów. Setki razy łoskot rozbijających się o boki okrętu bałwanów po-