Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bynajmniej chęci oglądania dawno znajomych rzeczy, uchyliłem się od propozycyi i zamiast wejścia na manowce, zetknąłem się z potokiem grubych pochlebstw. Dziwna jest dusza ludzka! Rozumiejąc, że ten człowiek kłamie i dlaczego kłamie, oczekując wyjaśnienia, mimo to, gdy pochlebstwa brzęczały mi koło uszu, czułem słodkie upojenie zadowolonej próżności.
Znajomy mój zachowywał się wzorowo i nietrudno mu było wytrwać w tej roli, bo w pięć minut później znaleźliśmy się, zawsze przypadkiem, w miejscu, gdzie można było zagrać w karty i poigrać z biletami loteryi stanu Luizyany. Czy zechcę zagrać?
— Nie — odpowiedziałem stanowczo. — Karty dla mnie nie mają żadnego powabu. Ale przypuśćmy, że zasiadłbym do gry... W jaki sposób pan i pańscy przyjaciele wzięlibyście się do mnie? Czy gralibyście poprostu, czy też upoili mnie? czy... Jednem słowem, jako człowiek piszący, byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pan zechciał objaśnić...
Niebieskooki przeklął mnie, przeklął nawet te cygara, które mi ofiarował. Ale wkrótce burza minęła, uspokoił się i wytłómaczył. Ja zaś przeprosiłem go za zmarnowany wieczór i przepędziliśmy potem w zgodzie parę godzin.
— W jaki sposób byłbym grał z panem? Z całego bzdurzenia o pokorze widziałem, że nie masz pan pojęcia o grze. Byłbym grał poprostu i obdarł pana ze skóry... Nie potrzebowałbym zadawać sobie trudu spojenia pana... Nie rozumiesz pan wcale, co to jest gra, ale zawód, jakiego na panu doznałem, dotknął mnie głęboko!...