Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tem, gdy zjawił się uprzejmy pan, ujmującej powierzchowności, z okiem błękitnem i niewinnem spojrzeniem. Wymieniając moje nazwisko, przypomniał mi, że spotkał mnie był w Nowym Jorku, w hotelu Windsor, a ja na to przystałem. Nie przypomniałem sobie wcale tego zdarzenia, ale jeżeli on był tak bardzo pewny swego, ja, no! ja, czekałem, co będzie dalej...
— I jakież jest pańskie zdanie o Indyanie, z której pan przybywasz? — zapytał bez ogródek.
To było dla mnie wyjaśnieniem mniemanej naszej znajomości i paru innych rzeczy. Z karygodnem roztrzepaniem mój błękitnooki znajomy wyczytał nazwisko swojej ofiary na hotelowej tablicy i zamiast Indye, przeczytał Indyana. Nie mógł nawet przypuścić, ażeby Anglik jechał do Ameryki od Zachodu ku Wschodowi, wbrew zwykle przyjętej marszrucie. Całą moją rozkosz zatruwała obawa, żeby, widząc moją gotowość do odpowiedzi, nie zaczął robić o Nowym Jorku uwag, których bym nie mógł zrozumieć. I rzeczywiście, zawrócił parę razy w tym kierunku, zapytując o moje zdanie o takich lub innych ulicach, które, jak z tonu jego mowy odczułem, nie miały nic wspólnego z cnotą. Trudno rozmawiać o nieznanym Nowym Jorku, w równie obcem San-Francisco. Ale mój znajomy był litościwy. Zapewnił mnie, że mu bardzo przypadłem do serca, i zmusił mnie do wypicia rozmaitych trunków w kilku knajpkach. Napoje przyjmowałem wdzięcznie, jako też i cygara, któremi miał wyładowane kieszenie. Ofiarował się oprowadzić mnie po różnych miejscach, gdzie można studyować życie w jego zakulisowych objawach. Nie mając