Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sowa jest ptakiem starożytnym i zasługującym na szacunek. Pod jej skrzydłami zapoznałem się z ludźmi, którzy nie są przykuci do obowiązkowej pracy, którzy pisują artykuły, zamiast czytywać je dorywczo w przerwach między zajęciem w biurach i kantorach, którzy malują obrazy, zamiast zadowalać się tańcami i sztychami, kupowanemi na wyprzedażach. Przechadzając się po miękkich kobiercach i napawając wonią wykwintnych cygar, chodziłem po klubowych pokojach, rozglądając się w malowidłach, w których członkowie klubu przedstawili w karykaturze siebie i swoich kolegów. Był jakiś rys francuskiej śmiałości i szczerości w tych malowidłach, przemawiający do duszy widza. A jednak obok tego francuskiego zacięcia była oschłość i surowość wykonania, flamandzka prawie. Członkowie klubu to ludzie, którzy pracują lub pracowali piórem albo pędzlem na chleb powszedni, a ich rozmowa jest po prostu zachwycająca. Przyjęli mnie z serdeczną gościnnością, byli dla mnie jak bracia, a ja oddałem pokłon sowie i przysłuchiwałem się rozmowom.
Przez dziesięć następnych dni bywałem na proszonych obiadach i śledziłem pilnie towarzyskie zwyczaje, różniące się zupełnie od naszych, i zapoznałem się z właścicielami niezliczonych milionów. Osoby te są zupełnie nieszkodliwe w pierwszych okresach swego rozwoju: człowiek „wart“ trzy lub cztery miliony dolarów może być przyjemnym gawędziarzem, dowcipnym i zajmującym światowcem, człowieka posiadającego dwa razy tyle należy unikać, a człowiek posiadający dwadzieścia milionów, jest — no! dwudziestu