Ocean (Sieroszewski, 1935)/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Słońce zapadło za lazurowe wody, zostawiając na niebie wachlarz złotego pyłu, purpury i fioletów. W zatoce, przysłoniętej skałami, było prawie ciemno; kolorowe światła zachodu wpadały tam z, góry, zmieszane razem, niby bilaski kościelnego witrażu, do mrocznej kaplicy. U zwierciadła nieruchomych czarnosrebrnych wód wznosił się ciemny korpus statku, li tylko na najwyższych krawędziach i obłych wypuklinach muskany koralowemi blaskami; reszta rozpływała się w tężejących z każdą chwilą cieniach nocy. Coraz jaskrawiej rozpłomieniały się ognie obozowe, a krwawe, dymne i przyziemne ich łuny coraz śmielej ogarniały namioty, szałasy, stosy beczek i towarów, oraz postacie ludzkie, kupiące się w ich pobliżu.
Ustał stuk i rozruch pracy dziennej, zastąpiony leniwym pogwarem robotników, szykujących się do spożycia wieczerzy i ułożenia do snu.
Beniowski, siedząc w swej szopie, odbierał od Czurina i Chruszczowa raporty ze stanu robót na statku i w obozie, omawiał z nimi plan jutrzejszych zajęć i rozkład sił roboczych, gdy wpadł wystraszony Kuzniecow, wołając:
— Zdrada!... Napad!... Te końskie mordy przebiegle walą na nas z całą swą siłą!...
Schwycił Beniowski leżący na stole pistolet i wyskoczył przed drzwi. Dojrzał na tej samej drodze, którą krajowcy przyszli rano, kotłujący się tłum i usłyszał granie zbliżającej się zwolna muzyki. Już strzelcy Urbańskiego biegli na stanowiska z własnego popędu, już obóz zbroił się i kanonierzy nieśli w wiaderkach ku działom dla lontów płonące zarzewie od ognisk.
— Bądź gotów na wszelki wypadek! — zwrócił się Beniowski do Kuzniecowa. — Zdaję na ciebie i Panowa obronę obozu, a ty, Chruszczow z Baturinem, oraz ty, Sybajew, pójdziecie ze mną!...
Schował pistolet w zanadrze i wystąpił na przód ku zbliżającym się wyspiarzom.
Był to taki sam tłum, jak rano, jeno bardziej bezładny, rozwrzeszczany i skaczący. Łacno jednak poznał Beniowski, że nie mają wrogich zamiarów, gdyż pozbawieni byli wszelakiej broni, oraz że dużo wśród nich zamieszanych było dziewcząt i młodych niewiast. Walili mimo niego w głąb zatoki, wytrząsając uciesznie rękami, śmiejąc się, wyśpiewując i dając niezrozumiałe znaki.
Zajęli wielką zaspę tuż prawie nad brzegiem morskim; poczem część zaraz pobiegła do lasu i z wielkim hałasem, skokami i wesołemi figlikami jęła znosić stamtąd chróst, drwa, sęki, gałęzie i składać je na wielki stos. Inni ustawiali rzędem na ziemi misy, półmiski i cebry z jadłem, dzbany i wiadra z napojami, wieńcząc i obtykając je zielonemi gałązkami oraz młodemi drzewkami, upiększając pęczkami traw, girlandami białych strużek drzewnych, piórami ptaków, kosmatemi ogonami czworonogów: psów, lisów, wiewiórek, gronostajów.
Wreszcie w końcu pochodu dostrzegł Beniowski grono znamienitszych wojowników z Taju i Onahą na czele. Poprzedzała ich ta sama orkiestra z bębnów i piszczałek, a ztyłu za nimi dziesięciu obnażonych do pasa młodzieńców niosło na głowie olbrzymią łódź, przedziwnie wyrobioną ze skór wilków morskich.
Dygnitarze byli również bez wszelakiej broni, śmiali się i już zdala machali przyjaźnie Beniowskiemiu rękami. Zrównawszy się z nim, wstrzymali kroku. Onaha wystąpił naprzód i rzekł:
— Rano ty nas gościć, ty nas bawić!... Mój syn, Gruby Tuachta, prosi, żeby ty brał ten łódź, jakiej niema na wszystka wyspa!... A i to weźmiesz, co w łodzi, bo tam każdy swoja kładł, co mógł... I Onaha kładł i każda wojownik kładł...
Gdy łódź postawiono u nóg Beniowskiego, spostrzegł, że pełna jest drogocennych futer. Ucieszył się niezmiernie i kazał od siebie zatoczyć jeszcze beczkę wódki ku tym przez krajowców przygotowanym napojom na wzgórku.
Na prośbę Taju, aby nietylko przybył sam, ale pozwolił i załodze wziąć udział w uroczystości, zgodził się, tajemnie wszakże polecił Kuzniecowowi sprawować dozór nad wszystkiem, ku czemu miał ten posługiwać się głównie majtkami Chołodiłowa, sekciarzami, to jest tymi, którzy z racji zachowania czystości swej wiary pogardzają pogańską uciechą.
— Jutro dostaną swą porcję gorzałki i będą mieli dzień wolny, ale dziś niech kropli do ust nie biorą...
— To się rozumie! — mruczał Kuzniecow. — Mamy głowy na karku i widzimy, co się święci!... Możesz się nie obawiać!... Zresztą nic ponętnego w tem dzikiem plugastwie!... Będą się siłowali, tańczyli, a potem spiją się, jak Czukcze!... Znamy to dobrze!...
Siadł Beniowski z oficerami w kole wojowników obok Taju i Onahy, a pospólstwo wyspiarzy rozłożyło się półkolem po jednej stronie, po drugiej zaś stanęła załoga „Piotra i Pawła“. Zapalono ułożony nad morzem stos chróstu, i słup ognia wzbił się wgórę, oświetlając szeregi ludzi i odbijając się rubinową kolumną w płaskich, cienkich, jak szkło, szelingach spokojnego morza.
Wieczór był ciepły, łagodny wietrzyk wiał z Oceanu, niosąc zapach morszczyzny i słony, rzeźwiący smak powietrza.
Zaczęły się igrzyska. Młodzi wojownicy strzelali z łuku i rzucali oszczepami do celu; skakali wysoko, opierając się na drzewcach dzid, machali siekierami i maczugami, naśladując bój.
Beniowski kazał swoim ludziom też strzelać z muszkietów i robić manewry, co uczyniło wielkie na krajowcach wrażenie.
W tym czasie starszyzna piła wódkę Beniowskiego, a pośledniejsi krajowcy i niektórzy majtkowie raczyli się obrzydliwym miejscowym wyskokiem, pędzonym z dzikich tutejszych korzonków, jagód i muchomorów.
Z wielkim zapałem odtańczyli krajowi mężczyźni swój taniec wojenny, rosyjscy majtkowie również wysłali w koło dwu najlepszych tancerzy, którzy na piasku ubitym przez fale wcale nieźle wytupywali figury „hołubca“. Wreszcie wystąpił młody wyspiarz całkiem nagi, z wąską jeno u bioder przepaską, i wyzwał na bój ochotników ze swoich współbraci. Wyskoczył naprzeciw niemu drugi taki, jak on, i, przysiadając, przykucając obchodząc się wzajem wokoło, jak dwu rozsrożonych niedźwiedzi, chwycili się wkońcu za bary.
— Ochaj!...
— Ijachaj!...
— Ullu lu-lu!...
Podniecali zapaśników widzowie, sami niezmiernie przejęci ich walką.
Po tej pierwszej nastąpiła druga i trzecia, wzbudzając coraz większe roznamiętnienie. Kobiety, starcy, nawet poważni wojownicy rozmaitych rodów przyglądali się siłowaniom swych krewniaków z zapartym oddechem, z zaciśniętemi zębami, w głębokiem skupieniu, lub wybuchali nagle okrzykami pogardy, gniewu, zachęty, to znów radości i triumfu.
Gorączka udzieliła się niebawem marynarzom Beniowskiego.
Wreszcie, gdy żaden z krajowców nie chciał podjąć walki z ostatnim szermierzem zwycięskim, kozak Gałka rzucił nagle czapkę o ziemię, skoczył w koło i jął zdzierać z siebie ubranie. Poruszył się i przycichł wieniec widzów; ci, co siedzieli, przyklękli; ci, co stali, pochylili się naprzód i wspięli na palce. Dziewczęta wysuwały ciekawie głowy, srebrnemi obciążone zausznicami. Murem stali na przedzie wioskowi dostojnicy w drogich futrach, we wzorzystych kaftanach.
Dzieci i wyrostki w dalszych szeregach włazili na nagie ramiona braci wojowników. Nawet Onaha, co już widział tyle, że się „dziwić oduczył“, nawet dostojny Gruby Tuachta wraz z mocno podochoconą świtą zostawił na chwilę zabawę z fajką i gorzałką i uniósł się na kolana. Nawet wśród oficerów Beniowskiego dostrzec się dało poruszenie niespokojne; sam Beniowski wyprostował się i kazał cofnąć z przed siebie zacieśnione szeregi, by mu patrzeć nie przeszkadzały.
W kręgu czerwonej światłości, wyciętym w ciemnej nocy blaskiem płonącego stosu, stali naprzeciw siebie zapaśnicy, jeden ciemny i lśniący niby posąg bronzowy, drugi biały, matowy, jak ze srebra szczerego ulany. Pochylili grzbiety szerokie, wyciągnęli naprzód węzłowate ramiona i, szeroko stąpając, zbliżali się ku sobie, wparłszy sobie wzajemnie w oczy zwężone źrenice.
Gdy już byli blisko, rozczapierzyli nagle dłonie, aby pokazać obcym, iż nie dzierżą oręża, poczem uderzyli się wzajem po barkach, po lędźwiach napiętych, próbując mocy. Żaden nie drgnął, nie zakołysał się nawet; wtedy kozak Gałka nagłym chwytem prawicy porwał wyspiarza za lewe zapięście i targnął mocno naprzód, cisnąwszy się jednocześnie wtył całym ciężarem.
Ale wojownik wyprężył się, wywinął, jak żmija, uwięzione ramię z palców przeciwnika uwolnił i skokiem z boku spadł na kozaka, jak berkut. Już go imał za szyję, już go giął i podbierał pod siebie, gdy nagle ten nisko przysiadł ku ziemi, ruchem silnym pleców podbił nogi krajowca wgórę, poczem przerzucił go całego przez siebie.
Szmer pochwalny rozległ się zarówno wśród Rosjan, jak i tubylców. Nim wszakże zdążył Gałka skorzystać z upadku przeciwnika, ten zerwał się i szedł ku niemu z wyciągniętemi ramiony.
Zwarli się znowu pierś z piersią, opletli wzdętemi ścięgnami rąk i nóg, pomieszali swe kolana i stopy, podbródkami oparli się o karki potężne, bary, mocarnemi pogarbione mięśniami, wygięli niby luki prastare, wyrobione z okorzonych kłód dębowych. Wodzili się tak chwilkę po utoku, a cisza panowała wokoło taka, że słychać było jeno ich oddech zacięty, trzask ognia i szmer łagodny morskiej szeligi, płasko rozlewającej się po miękkich piaskach.
Wtem wyspiarz padł niespodzianie na lewe kolano, rzucił się na bok i przeciwnika za sobą pociągnął. Już leżąc, tarzali się w prochu, wili, ślizgali jeden przez drugiego, jak dwa olbrzymie węże, uciskając kolanami w żołądki i żebra, chwytając za piersi, za kark, za ramiona, głaszcząc boleśnie spotniałe ciało drapieżnemi dłońmi. To jeden, to drugi był na wierzchu, krył na chwilę całym sobą przeciwnika, obłapiał go, jakby chcąc wchłonąć ciało jego swoim tułowiem.
Tak leżeli nieraz przez długą chwilę, napozór spokojnie, aż gdzieś zboku lub ztyłu wynurzała się z tej kłębowiny ciał nagle zwycięska noga lub ręka przeciwnika i niedawny triumfator obsuwał się niby góra na bok, aby zniknąć zkolei pod oplotem swej niedawnej ofiary. Koło widzów tak się zwolna rozpłomieniło, tak dokoła walczących ścieśniło, iż zdawało się, że siłacze nie będą mieli niedługo miejsca gdzie się przewalać. Beniowski, oficerowie, wytrzeźwiały Tuachta, wojownicy, stali w pierwszym szeregu i z trudem wstrzymywali, aby wyciągające się co chwila z tłumu ręce, aby wzniesione do kopnięcia nogi, niecierpliwie przytupujące, nie wmieszały się w walkę, nie uderzyły na niekorzyść tego lub owego z zapaśników. Ze ściśniętych ust co chwila wybiegały przekleństwa, okrzyki trwogi lub zachęty, żałosne prośby i wesole drwinki w aleuckim oraz rosyjskim języku.
— Nie wolno!...
— Ijachaj... Sooch!...
— Psia mać!... Zębami!... Jak wilk!...
— Bierz go!... Pod „mikitki!“!... Tak!...
— Urum!... Urum!... Sooch!...
— Kolanem!... Tak, tak!...
— Nie daj się, Gała!... Pohańbisz nas!... Hańba!
— Te focze mordy wszystkich nas wtedy wymordują!...
— A jakże!... Wal, bracie, wal!... Nie zważaj!...
— Za pysk go, za ryj go chwytaj!... Za grdykę!
Ciężko dyszał i charczał już kozak, nie mogąc utrzymać w objęciach zwinnego i gibkiego jak rzemień morsowy krajowca, już był dłużej pod nim pozostał, ku wielkiemu rozżaleniu patrzących rodaków, gdy nagle ruchem ostrożnym, zdradzieckim rękę prawą mu posunął ku gardłu i ścisnął za krtań.
Szarpnął się wyspiarz, potrząsnął głową, wreszcie zastygł na chwilę, wyprężył się, poczem plecy i lędźwia omdlałym ruchem na ziemi rozłożył. Zerwał się kozak i stopę mu z triumfem na piersiach postawił.
— Zdrada!... — wrzasnęli wyspiarze.
— Tak nie wolno!...
— O!... Jaah!...
— A jakże!...
— Będzie z wami, psie syny, kto się tu ceckał!... — wołali kozacy.
Powstał groźny rozruch i może przyszłoby do powszechnej bójki, gdyby Beniowski gromkim głosem nie nakazał ciszy i nie zwrócił się do Onahy z prośbą, aby przetłumaczył wyspiarzom jego przemówienie.
— Prześwietny Taju Tuachta i ty, mądry, doświadczony Onaho, i wy dostojni wojownicy, i wy wszyscy, mieszkańcy i panowie kwitnącej Urumsziri oraz wysp przyległych, wykazaliście dowodnie, jak silni, jak zręczni, jak niezmordowani w walce są wasi bojownicy... Zaiste trudna to sprawa potykać się z wami nawet na żart, cóż dopiero na ostre... Jakże dumni jesteśmy, że mamy w was nie przeciwników okrutnych, lecz przyjaciół!... Jakże wielce cenimy sobie te wasze dla nas uczucia!... Zwycięstwo wasze pochlebiałoby nam zaprawdę więcej, niż wypadkowa nasza wygrana!... Wybaczcie więc, że zapomniał się w gorączce walki nasz wojownik a wasz przyjaciel, że użył niedozwolonego chwytu... Stało się to nie przez złe ku wam uczucia, lecz przez ogień szermierki, przez rycerską zaciekłość!... Aby zaś nie pozostało złych śladów z tego małego nieporozumienia, proponuję zapić je wspólną czarą przyjazną, gwoli czemu każę przytoczyć zaraz nową beczkę wody zamorskiej, darzącej wesołością!
Mowa wywołała powszechną radość; na gasnący ogień dorzucono nowe wiązki chróstu. Młodzież tubylcza i marynarze Beniowskiego, ująwszy się za ręce, zaczęli chodzić wokoło w korowodzie, śpiewając pieśni i przytupując wesoło.
Nowy przypływ wódki nowe wywołał ożywienie; do wsi pobiegły niewiasty po nowe zapasy napojów i jadła.
Podniósł się rozochocony, roześmiany Onaha, włożył na głowę wianek z białych stróżek sosnowych, ujął w rękę czarę drewnianą pełną wódki i zanucił śpiew niedźwiedzi, a potem zaczął tan niedźwiedzi, naśladując ruchy i skoki tej bestji.
Za nim poszli inni wodzowie i pospólstwo, starzy i młodzi, kręcili się poważnie, przysiadali wolniuchno, do taktu śpiewom i muzyce, uderzali rękami po lędźwiach, bili dłońmi niby pazurami w powietrzu, kłapali zębami, jak ów kosmaty książę lasu kłami. Kobiety tańczyły z początku oddzielnie, ale rychło oba szeregi związały się razem, drapały, szczypały, uderzały na siebie, obejmowały się z sobą, naśladując z rykiem, piskiem i charczeniem zaloty niedźwiedzie.
Nie wytrzymali marynarze Beniowskiego, wmieszali się do tego powszechnego tańca, który wielu znało jeszcze z Kamczatki. A gdy starzy popadali na ziemię ze znużenia i obsiedli znowu beczkę z wódką, młodzież sama prowadziła dalej dookoła ogniska korowód. Trzymając się za ręce i kołysząc w rytm śpiewanej pieśni, krążyli pomieszani parami mężczyźni, kobiety i młode dziewczęta. Coraz to z łańcucha wyrywała się co czas jakaś dobrana dwójka i wśród wykrzyków powszechnych i śmiechu pędziła wzdłuż korowodu.
Tancerz starał się schwytać swą tancerkę, która chyżo uciekała, kryjąc się za przyjaciółki, przemykając się pod rękami taneczników lub skacząc przez ogień. Daremne wysiłki, daremne krzyki żałosne i prośby: prześladowca ścigał ją nieubłaganie, aż zdyszaną, zmęczoną dopadł, chwytał i uprowadzał poza obrąb koła w ciemną dal nocy.
Długo niekiedy trwała gonitwa, szczególniej, gdy drobną, gibką, jak łania, aleucką dziewczynę ścigał ciężki, rosły biały żeglarz. Szczere dźwięki przerażenia wyrywały się z piersi ściganej, gdy spostrzegła nareszcie tuż blisko nad sobą kosmatą twarz i ogromne cielsko prześladowcy, wyrywała mu się z objęć, gryzła nieraz i szczypała nie na żarty, a podchwycona, podniesiona wgórę, trzepotała rękami i nogami w powietrzu, jak schwytany w sidła ptak. Ale żałosnym jej piskom i wzywaniu o pomoc wtórował jeno wesoły śmiech jej towarzyszek, czekających swojej kolei, i docinki żartobliwe rozognionych mężczyzn.
Dużo kobiet powędrowało w ten sposób tej nocy do obozu przybyszów. Reszta rozeszła się lub popadała dookoła ognia obok mężów swych i braci, zmorzonych snem i opilstwem.
Dniało. Blade niebo przeglądało się w bias dem morzu. Ciemne pobliskie skały i wyspy dalekie, jak resztki nocy, tajały i świetlały w błękitnych mgławicach. Na żółtych piaskach szaro połyskiwał wielki kadłub okrętu, leżącego na boku, jak cielsko wyrzuconego na mieliznę wieloryba. Nikły dym wypalonego ogniska włóczył się po wybrzeżu siwemi smugami, wisiał nad ucichłem obozowiskiem żeglarzy, gdzie czuwali jeno na rzadkich wartach majtkowie Chołodiłowa z muszkietami w ręku.
Posępnemi oczami spoglądali surowi sekciarze na zdeptany wzgórek, gdzie ciemniały rozrzucone sprośnie w ciężkim śnie figury wyspiarzy, mężczyzn i niewiast, walały się puste wiadra i naczynia, leżały obalone beczki. Czarne psy z podwiniętemi ogonami bobrowały złodziejsko wśród tych resztek uczty, a w górze polatywały białe czajki, już różowe od promieni zorzy wstającej za skalistym przylądkiem.
— Och, grzechy, grzechy!... Wszędzie szatan-kusiciel! — szepnął jeden z wartowników, spojrzał na szopę, gdzie spał Beniowski, gdzie mieściły się okrętowe kobiety, splunął przez zęby i zaczął przechadzać się krokiem żołnierskim po wyznaczonem miejscu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.