Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi, wygięli niby luki prastare, wyrobione z okorzonych kłód dębowych. Wodzili się tak chwilkę po utoku, a cisza panowała wokoło taka, że słychać było jeno ich oddech zacięty, trzask ognia i szmer łagodny morskiej szeligi, płasko rozlewającej się po miękkich piaskach.
Wtem wyspiarz padł niespodzianie na lewe kolano, rzucił się na bok i przeciwnika za sobą pociągnął. Już leżąc, tarzali się w prochu, wili, ślizgali jeden przez drugiego, jak dwa olbrzymie węże, uciskając kolanami w żołądki i żebra, chwytając za piersi, za kark, za ramiona, głaszcząc boleśnie spotniałe ciało drapieżnemi dłońmi. To jeden, to drugi był na wierzchu, krył na chwilę całym sobą przeciwnika, obłapiał go, jakby chcąc wchłonąć ciało jego swoim tułowiem.
Tak leżeli nieraz przez długą chwilę, napozór spokojnie, aż gdzieś zboku lub ztyłu wynurzała się z tej kłębowiny ciał nagle zwycięska noga lub ręka przeciwnika i niedawny triumfator obsuwał się niby góra na bok, aby zniknąć zkolei pod oplotem swej niedawnej ofiary. Koło widzów tak się zwolna rozpłomieniło, tak dokoła walczących ścieśniło, iż zdawało się, że siłacze nie będą mieli niedługo miejsca gdzie się przewalać. Beniowski, oficerowie, wytrzeźwiały Tuachta, wojownicy, stali w pierwszym szeregu i z trudem wstrzymywali, aby wyciągające się co chwila z tłumu ręce, aby wzniesione do kopnięcia nogi, niecierpliwie przytupujące, nie wmieszały się w walkę, nie uderzyły na nie-