Ocean (Sieroszewski, 1935)/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

O świcie obóz został zbudzony z krótkiego wypoczynku warkotem bębna. Beniowski już stał we drzwiach szopy i wydawał rozporządzenia podchodzącym do niego oficerom. Najznaczniejszą kompanję przeznaczył do reparacji okrętu, który, oswobodzony od ładunku, wysoko wspłynął na srebrnej wodzie i lśnił bokami obrosłemi morszczyzną i muszlami w różowych promieniach budzącego się dnia. Tych, co znali trochę bednarkę, przeznaczył do zbijania i reparacji beczek potrzebnych na wodę słodką, której zapas musiał być zwiększony wobec przyszłej podróży w strefach gorących. Inni odbijali paki z towarami, aby je przewietrzyć i wysuszyć. Kobietom powierzył pieczę nad futrami, stanowiącemi główne bogactwo wyprawy, a które wielce ucierpiały od wody i wilgoci. Wreszcie Chruszczowowi polecił zająć się urządzeniem przyjęcia krajowych dostojników, których należało się lada chwila spodziewać. Kazał więc Chruszczów na pobliskiej zaspie białego piasku rozbić namiot, zatoczyć tam beczkę wódki, rozłożyć maty, przygotować na niskich zydlach i tacach podarunki, kubki do napoi, paczki tytuniu, skrzynki z galetami... A wszystko obstawić ładnie zielonemi gałązkami i drzewkami, wyrąbanemi w pobliskim lesie.
Przyglądały się tym robotom zdala gromady dzieci, ale dorosłych prawie dzisiaj widać nie było.
Dopiero gdy słońce dobrze wzniosło się na niebie i blado-błękitny Ocean cały zagrał złotemi łuskami drobnych fal, rozległy się od strony wioski głuche uderzenia bębna i przenikliwy świegot piszczałek. W obozie też zagrała trąba, i Urbański uszykował frontem przed szopą swoich strzelców oraz majtków Chołodiłowa w mundurach i pełnym rynsztunku. Beniowski w otoczeniu oficerów stał przed namiotem w oczekiwaniu gości.
Zbliżała się, rosła, stawała coraz wrzaskliwszą muzyka, przyłączył się do niej tupot nóg i dzikie wykrzyki, aż wreszcie w wylocie drogi, między pierwszemi domami pojawił się barwny, pstrokaty tłum. Na przedzie dwu krajowców przystrojonych w futra i w pióra dźwigało za uszy ogromny bęben, w który trzeci krajowiec, goły do pasa, bił zaciekle pałkami; za nimi ciągnął rząd zupełnie prawie gołych, ale zato pięknie malowanych żółtą, czerwoną, białą i niebieską farbą flecistów, z piórami w czubach wysoko zaczesanych włosów. Dalej szedł Onaha z żoną, ubrani w pyszne sukienne i jedwabne stroje, z świecącemi guzami i galonami, naszytemi na ramionach, brzegach i połach ubrania. Za nimi w małej odległości kroczył po jednej stronie Sałazow, a po drugiej wyniosły wojownik w tubylczym stroju z drogich futer bobrowych i kotowych, tatuowany i malowany na twarzy, z diademem piór na głowie, ale bezbronny.
Beniowski domyślił się odrazu, że to Gruby Tuachta.
A dalej już walił tłum krajowców, tańcząc, skacząc, podrygując, wymachując maczugami, łukami i siekierami, błyskając dzidami oraz nożami. Mienił się ten cały pochód od kolorów rozmaitego włosia, od tkanin wyszytych i barwionych jaskrawo, od chwiejących się wszędzie piór ptasich; brzęczał metalowemi ozdobami, dźwięczał od stukotu żelaza i tylców pik opieranych o ziemię, od tupotu nóg obutych w wyszyte paciorkami skórzane obuwie.
Za tą wojowniczą gromadą maszerował spokojnie oddział Rosjan, ludzi coś ze czterdziestu, rozmaicie odzianych, lecz przyzwoicie uzbrojonych we flinty i krótkie morskie kordelasy.
A dalej już pchał się bezładnie ogromny tłum kobiet, starców, dzieci w futrach, łyczanych kaftanach, półgołych lub całkiem nagich, milczący, ale podniecony, rozciekawiony, niesforny...
Gdy Urbański kazał swym żołnierzom sprezentować broń, krajowcy zatrzymali się; poczem z jednej strony wystąpił Beniowski z Chruszczowem i Baturinem, a z drugiej Onaha z żoną, Sałazowem i owym wyniosłym wojownikiem, który okazał się istotnie Grubym Tuachtą.
Powitali się przyłożeniem ręki do czoła, a następnie europejskim uściskiem dłoni. Onaha przedstawił Beniowskiemu swoją żonę, swego syna Grubego Tuachtę, sławnego Taju wyspy Urumsziri z przyległościami, poczem udali się wszyscy do namiotu, gdzie usiedli na przygotowanych pośrodku matach.
Wojownicy aleuccy i ich sprzymierzeńcy rosyjscy stanęli półkolem poza swymi wodzami, podczas gdy tłum ciekawych zatrzymał się woddali.
Beniowski wstał, wyjął uroczyście ze szkatułki list Ochotyna i wręczył go Taju. Ten obrócił go w palcach kilka razy z zakłopotaniem, wreszcie oddał go Sałazowowi, mówiąc:
— Czytaj!...

„Pozdrawiam i życzę wszelkiej pomyślności Ojcu mojemu, Taju Tuchta, zwierzchnikowi wysp Aleuckich — zaczął poważnym głosem Sałazow po rusku, a Onaha tłumaczył słowo za słowem. — W nadziei, że Bóg szczęśliwie do was zaprowadzi przyjaciela mojego, dałem mu ten list, w którym ci donoszę o naszym z Maurycym Augustem Beniowskim pobratymstwie, jak najusilniej cię prosząc, iżbyś mu użyczył wszelkiej pomocy, jakiej on tylko potrzebować będzie. Czekam na przybycie okrętów, dla uczynienia wyprawy do Kamczatki, skąd spodziewam się powrócić przed zbliżającym się śniegiem, abym uścisnął żonę, a ciebie przekonał o mem przywiązaniu. Cała zdobycz, którą zyskam na kozakach, będzie dla ciebie i twoich poddanych. Zalecam także niniejszym listem towarzyszom moim, ażeby we wszystkiem posłuszni byli rozkazom przyjaciela mojego, oddawcy tego listu, Maurycego Beniowskiego, i tak onych słuchali, jak gdybym sam one wydawał. Życzę wszelkiego szczęścia mojemu Ojcu, moim towarzyszom i mojej żonie.

Ochotyn.
Na wyspie Beringa, dnia 24 maja 1771 r.“

Pilnie słuchali, w ciszy najgłębszej, listu krajowcy, płakała młoda żona Ochotyna, kryjąc łzy w futrzanym rękawie, uważnie oglądał podpis i pieczęcie Sałazow. Odszedł na stronę do swoich towarzyszy i długo szeptał z ich naczelnikiem.
Po długiej milczącej zadumie powstał nareszcie wyniosły Taju, sam Gruby Tuachta, i tak rzekł:
— Gdy byliśmy bliscy zgnębienia, gdy wsie nasze zamieniły się w popiół a wojownicy nasi odeszli w państwo Wielkiego Morskiego Starca, gdy dzieci nasze miały umierać z głodu, pozbawione ojców zabranych w niewolę, a kobiety nasze musiały podszywać obuwie brodatym kozakom, zjawił się na skrzydlatym okręcie biały nasz brat, zbrojny w ognistą broń, i wybawił nas od napastników. Odtąd nie śmią już do brzegów naszych, do kwitnącej ziemi Urumsziri, zawijać ciężkie statki krwaworękich, kosmatych ludzi... Wolni rozmnożyliśmy się znowu, pewni życia odbudowaliśmy wsie nasze, rozradowani wzbogaciliśmy się, zabijając z roku na rok niezliczoną ilość miękkopuchych bobrów, ostrożnych kotów morskich, wilków i morsów z potężnemi kłami... Pełne są mięsiwa garnki naszych kobiet i pełne futer nasze komory... Aliści przychodzi drugi Biały Brat... Zjawia się, jako mgła, jako obłok wśród białych żagli, i obiecuje nam utrwalić do skończenia świata wieczny pokój, wieczną zgodę i sprawiedliwą zamianę zdobyczy naszej na cenne swoje żelazo, na miedź, na rury ogniste, plujące śmiercią, na sieci konopne, łowiące wyśmienicie najostrzejsze z ryb... I na dowód tego przywozi nam na białej skórze łabędzia język duchów, jakim przemówił zoddala z za lodowych gór i czarnych chmur nasz Biały Brat, Pan i Syn mój ukochany — Ochotyn!... Nie pozostaje nam nic innego, wojownicy, dzieci kwitnącej Urumsziri, jak krzyknąć wesoło „ijachaj!“ na cześć Wielkiego Morskiego Starca, Stworzyciela wszystkiego, co potrzebne Aleutom... Nie pozostaje nam nic, jak krzyknąć „ijachaj!“ na cześć Pana i Brata naszego, panującego nad morzem kozackiem, syna mego Ochotyna!... Nie pozostaje nam, jak krzyknąć wreszcie po wielekroć „ijachaj!“ na cześć nowego naszego Brata Benioszki... i prosić go, aby zawarł z nami przymierze wieczystej zgody i pobratymstwa niezłomnego, obietnicy niesienia sobie pomocy we wszelkiem nieszczęściu i potrzebie i dzielenia się ze sobą wszelką radością i zdobyczą... Ijachaj!
— Ijachaj! Benioszki!...
— Ijachaj!...
Krzyknęli wojownicy.
— Ijachaj... Ijachaj!... Jallaj ja!... — powtórzył wrzaskliwie stojący woddali tłum.
Beniowski odpowiedział przystojną mową, w której wychwalał wzajemne korzyści, płynące ze zgodnego braterskiego pożycia ludów, oraz wielkie zyski obustronne, jakie daje pokojowy i uczciwy handel produktami rozmaitych ziem. Zachęcał wyspiarzy do wierności dla Ochotyna i dziękował za życzliwe przyjęcie w imieniu swojem i swojej załogi.
Onaha tłumaczył mowę słowo za słowem.
— Godzę się chętnie na zawarcie z wami pobratymstwa, albowiem i bez tego ludzie całego świata są sobie braćmi, o ile nie zamąci im myśli i nie zepsuje serca dzika chciwość oraz nierozumna nienawiść!... A więc niech żyje wieczna zgoda między nami i przyjaźń!... — zakończył.
— Ijachaj!... — wrzasnęli wyspiarze.
— Urra!... Niech żyje!... — krzyknęli marynarze Beniowskiego, którzy, porzuciwszy robotę, zgromadzili się na krawędzi obozu, aby też posłuchać mowy naczelnika.
Skinął niezwłocznie Tuachta na wojowników i podano mu siedem naczyń skórzanych, napełnionych wodą; jedno z nich postawił przed sobą, drugie przed Beniowskim, a resztę rozebrali przedniejsi wojownicy i naczelnicy plemion. Wszyscy umyli ręce i twarze, wytarli je cienkiemi stróżkami drzewnemi, których garście podano im z przygotowanej zawczasu kupy.
Wtedy przyniesiono węgle rozżarzone w miedzianym kociołku. Każdy wziął po jednym i wraz rzucili je do wody, mówiąc głośno:
— „Ogniem podobnym palić będziemy kozaków!“
Następnie podano przysięgającym siedem strzał i złamali je, mówiąc:
— „Między nami broń ta niepotrzebna!“
I natychmiast wojownicy aleuccy odnieśli na bok i złożyli na jedną kupę swoją broń, swoje łuki, siekiery, oszczepy, nawet noże.
Nachylił się Beniowski do ucha Chruszczowa i polecił mu, aby strzelcy postawili broń w kozły i cofnęli się do szopy.
— Niech jednak kanonierzy pozostaną u dział i lontów nie gaszą!... — dodał po francusku.
Tymczasem krajowcy zaczęli znosić na wzgórek kamienie i układać z nich pamiątkowy kopiec. Pomagał im w tej pracy cały tłum ciekawych, którzy zwolna zbliżyli się i zmieszali z wojownikami. Beniowski kazał części strzelców oraz załogi wziąć udział w tej ceremonji. Chętnie usłuchali go marynarze i natychmiast poczęły się rozlegać wśród pracujących wesołe żarty, okrzyki, piski i śmiechy niewieście.
Beniowski częstował Onahę, Tuachtę oraz przedniejszych wojowników wódką, sucharami, słodyczami. Wtem przystąpił do niego naczelnik Moskali, stronników Ochotyna, i oświadczył, że zgodnie z rozkazem Ochotyna, wyczytanym w liście, on, jako komendant z jego ramienia wysp Urumsziri, Adak, Tanaga i wielu innych, oddaje się wraz z czterdziestu podwładnymi żołnierzami pod rozkazy Beniowskiego.
Beniowski zdjął natychmiast z palca drogocenny pierścień z wielkim rubinem i wręczył go mu na znak swego zadowolenia; dodał również, że każdy z jego podwładnych, który zechce wziąć udział w pracy koło naprawy okrętu, zostanie osobno wynagrodzony.
— Gdyż pragniemy, aby pobyt nasz tutaj zostawił w waszej pamięci nietylko wspomnienie przykrych trudów, lecz i lubej przyjaźni naszej!...
Kłaniał się nisko uradowany komendant, kłaniał się i Sałazow, któremu Beniowski podarował postaw czerwonego sukna oraz piękny srebrny kubek. Wodzom aleuckim porozdawał noże, siekiery, ostrza dzid. Taju Tuachcie podarował wielki miedziany kocioł, pełny świecideł i metalowych drobiazgów: gwoździ, sprzączek, guzików. Starej żonie Onahy dał wiaderko paciorków kolorowych, paczkę igieł, motek nici i nożyczki.
Rozmarzony Onaha pil wódkę i śledził go śmiejącemi się, wyczekującemi oczyma; zbliżył się wreszcie Beniowski do niego, usiadł obok i, położywszy mu poufale rękę na zgarbiony grzbiet, rzekł:
— Daruj wodzu Onaho, że przychodzę do ciebie na ostatku, ale my przecież starzy znajomi... Czy nie tak!?...
— O tak!... Onaha lubić Benioszka!...
— Chciałem cię przedewszystkiem prosić, abyś darowanego mi wczoraj chłopca sobie zatrzymał, co wcale nie wpłynie na moją dla ciebie wdzięczność. Przecież o ważniejsze tu rzęczy chodzi, o przyjaźń twego ludu z moim ludem!... Czy nie tak?...
— O tak!... Przyjaźń ludu!... — powtórzył Onaha z trochę przykrym wyrazem na twarzy. — Ty mój chłopiec nie chcieć!?... — On jest zła?... On jest mała?
— Ależ nie!... Pomyśl jednak: mam go stąd zabrać, z ojczyzny, odwieźć daleko!?... Pamiętasz, jak pochwycono ciebie małego... Czy dobrze ci było?...
Ciemna twarz wyspiarza pozostała nieruchoma i urażona.
— Aha, ja rozumiem; ty chcieć dziewka!... — rzekł wreszcie z filuternym błyskiem. — Biały zawsze chcieć dziewka!... Przyślę ci ich dwadzieścia!...
— Mylisz się, poczciwy Onaho!... — roześmiał się Beniowski. — Nie chcę ani chłopca, ani dziewczyny... Co powiedzą rodzice, gdy im chłopca zabiorę?... Może się oni na to nie godzą?... Wszak mówiłeś, że to nie twój chłopiec...
— O tak!... — odrzekł poważnie Onaha. — Dlatego tobie dawać!... On nie mój, on z Alaksyny... My go stamtąd brać, kiedy z Alaksyna wojować... A teraz my z Alaksyna robić zgoda... Mogą chłopak odebrać... A dla ciebie chłopak dobra... będzie... Tołmacz... Nie krzczona chłopak!... Ty go swoja wiara chrzcić!... Ty mieć twoja Pana Boga zato przyjaźń!... Ty go bierz, ja mówić: biały go brał!... Przepadło!...
Śmiał się, szczerząc szeroko duże zęby, żółte od żucia tytuniu, i wyciągnął do Beniowskiego pełną czarkę wódki:
— Pij, Benioszka, na zgoda... mohorycz!... Chłopca bierz!...
— Ha, jeżeli tak, to go wezmę... Nauczę go wszelkiego kunsztu, zrobię wojownikiem, może wróci i zostanie, jak ty, nauczycielem ludu swego!... — odpowiedział Beniowski, trącając się ze starym czarką. — A teraz pozwól, że ci ofiaruję na pamiątkę te małe upominki!
Tu kazał sobie podać przygotowaną zawczasu piękną flintę skałkową, funt prochu, pięćdziesiąt kul, kilka funtów tytuniu i flaszkę gorzałki. Rozgorzały oczy staremu, schwycił broń sępiemi palcami i zagadał po aleucku do syna, do siedzących wkoło wojowników. Ci stracili na chwilę swą niewzruszoną powagę i pochylili się ku staremu, aby lepiej obejrzeć prezenty.
Chciał Onaha zaraz nabijać i strzelać, ale, ze względu na małą pewność ruchów podpiłego starca, wytłumaczył mu Beniowski, że próbę broni należy odłożyć na potem i w innem uczynić to miejscu.
— Nie tutaj, gdzie nigdy nie powinien się rozlegać żaden huk wojenny, ani szczęk oręża!...
— Tak, tak! — zgodził się Onaha.
Właśnie dokończono budowy kopca kamiennego i rozdano między pospólstwo wyspiarskie ostatnie darunki: dwieście funtów pośledniejszego tytuniu.
Skończyła się uroczystość, powstali wodzowie, kilku z nich usiłowało wygłosić nowe mowy kwieciste, lecz ich już nikt nie słuchał i nie tłumaczył.
Onaha błędnie wodził oczyma i mruczał niewyraźnie, opierając się tarmoszącej go żonie, Gruby Tuachta szukał skwapliwie oparcia na ramionach młodych wojowników, naśladowali go inni wodzowie.
Odeszli chwiejnym krokiem, zmieszaną gromadą, poprzedzani wrzaskliwą muzyką, a za nimi pociągnął tłum starców, kobiet i dzieci. Beniowski kazał zaraz zwinąć namiot i sprzątnąć wypróżnione beczki oraz naczynia. Na „wzgórku przyjaźni“ został jeno szary kopiec głazów, zdeptany piasek oraz pomięte, pochylone i połamane zielone gałązki i drzewka, wetknięte wokoło dla upiększenia.
— Wszystko wychlali!... Ech, mordy końskie!... Albo to się zna na czem?... Pije, jak wodę!... — mruczeli marynarze, wracając na rozkaz oficerów do porzuconej w obozie pracy.
Beniowski, dostrzegłszy w oknie szopy Nastazję, przyglądającą się wraz z innemi kobietami widowisku, wszedł na chwilę, aby jej powiedzieć, jak szczęśliwie ułożyły się sprawy z wyspiarzami i jakie on stąd rokuje korzyści.
— To już nie skały jałowe i bezludne pustkowia północne... To kraj zamieszkany, żyzny, w dobrym klimacie. Cały szereg pięknych wysp, które mogą istotnie stać się ostoją przyszłego wolnego państwa...
— Ach, jacy oni brzydcy!... Jakże strasznie wymalowane mają twarze i dziwaczne ubrania!... Doprawdy, są straszniejsi od naszych Czukczów i Korjaków!... — zauważyła Nastazja.
— Nie powiem!... Naród rosły i dość bystrego umysłu, łatwo się ze swych cudactw przez poznanie cywilizacji wyleczy!.... Mam jednak obecnie trochę zabawny a smutny zarazem kłopot z pewnym porwanym przez nich na wojnie chłopaczkiem, obecnie ofiarowanym mi przez ich byłego Taju Onahę... Nie mogłem odmówić, a lękam się, aby to nie pociągnęło za sobą jakich kompłikacyj...
— Cóż więc zamierzasz z nim uczynić?...
— Doprawdy nie wiem... Trzeba go będzie pewnie zabrać...
— Czy duży?...
— Nie, ma lat... dziewięć... dziesięć!
— To tak, jak moja starsza siostrzyczka!... Daj mi go, Maurycy, proszę cię!...
— Cóż z nim poczniesz?
— Będę go chować, uczyć, jak... brata!... — szepnęła, podnosząc na Beniowskiego wilgotne oczy.
— Owszem, mogę ci go dać!... — odrzekł z pewną rezerwą. — Ale... gdzie go umieścisz?...
— U siebie, tutaj... Wszak to małe pacholę, dzieciak... Hamak zawieszę, ot, tutaj!... Zawsze weselej, gdy coś żywego obok dyszy... A tak mi smutno, tak smutno, gdy bałwany biją w statek, gdy słyszę, jak przelewają się wody niezgłębione tam za temi deskami, i gdy pomyślę, że lada chwila mogą je złamać, że umrę tutaj... sama!... Albo kiedy wy tam krzyczycie i hałasujecie na pokładzie i ogarnia mię strach, że coś się stanie, że lada chwila wpadną do mnie z dzikiemi twarzami i powloką mię, że znowu... ujrzę... I nikogo, nikogo!... Nie uścisnę nawet ciepłej ręki!... Nikt w oczy nie spojrzy!...
— A ja?
— Tak, ty!... Zapewne... ale ty też wciąż nad przepaścią chodzisz... W dodatku jesteś zajęty ważnemi sprawami... Rozumiem, że nie możesz udzielać mi dużo czasu i... nie żądam!
Widząc, że Beniowski siedzi wciąż zachmurzony, umilkła z błyskiem zastanowienia na twarzy.
— Więc chcesz się zupełnie odgrodzić ode mnie!... — szepnął wkońcu.
Oblała się mocnym rumieńcem, który ogarnął jej nawet szyję i czoło aż po koronę czarnych włosów.
— Ależ nie!... Nie pomyślałam o tem... Możemy w takim razie chłopca umieścić w twojej kajucie...
— W mojej nie można, potrzebuję jej wciąż dla rozmów...
— W takim razie... poproszę Bielskiego, choć to znowu zwróci uwagę!
— Kochana!... Czyż nie rozumiesz, że tyle naszego szczęścia, co na tym okręcie... Kto wie, jak się wypadki ułożą na ziemi? Czy nie zginę rychło w jakim hazardzie, bo bez hazardu niema nic!... Kto wie, co rząd rosyjski przeciwko nam przedsięweźmie?... Może on już przez Chiny i Mongolję wysłał swoje żądania z Irkucka do portów japońskich, do kolonij angielskich i holenderskich, może przedstawia nas, jako piratów, zwykłych rabuśników, i żąda naszego wydania na zasadzie praw morskich między narodami?... Kto wie co się stanie i czy długo będziemy razem!?... Czy więc możesz się dziwić, że cenię sobie tak wielce te krótkie chwile, te jedyne moje chwile, jakie z tobą spędzam!?... Chwile, dające mi choć na krótko zupełne zapomnienie wszystkich trosk, niepokojów, chwile wypoczynku i zatracenia się w szczęściu... Zamykam oczy, niema dla mnie nic na świecie prócz ciebie, ukochana, prócz twej piersi, twych ust i twych oczu... — szeptał jej cichutko.
Zapłoniona i szczęśliwa słuchała go, nie śmiejąc jednak podnieść powiek, pewna, że w tej chwili właśnie wszyscy na nich patrzą.
Istotnie uwijający się wśród pak z towarami robotnicy pilnie nadstawiali uszu i zerkali raz po raz w ich stronę, aż wreszcie podszedł do nich starszy majtek Chołodiłowa, posępny i kanciaty Czułosznikow, i rzekł brutalnie:
— Pan, jenerale, tutaj siedzisz, a tymczasem przyszli ludzie Ochotyna i pytają, co mają robić.
— Niech czekają... Możesz odejść... — odrzekł szorstko Beniowski.
— Słucham!... odpowiedział marynarz, prostując się i błyskając zukosa na Nastazję oczyma.
— Idź, idź, Maurycy!... Pomyślą, że to ja ciebie wstrzymuję! — szepnęła, mieniąc się dziewczyna.
Gdy wyszedł przede drzwi, ujrzał dwunastu Moskali z siekierami na ramionach, siedzących nieopodal na kłodzie drzewa, na słońcem ozłoconych piaskach.
Dowiedziawszy się, że dwu z pomiędzy nich zna się dobrze na bednarstwie, odesłał ich zaraz do zajętych reparacją beczek, resztę skierował na statek, który postanowiono zupełnie wyciągnąć na odmiał dla gruntowniejszej rewizji oraz reparacji dna. W tym celu wbijano na brzegu pale, przymocowywano bloki, urządzano kołowroty, podczas gdy część robotników rąbała w lesie i znosiła na miejsce okorzone okrąglaki na walce i podkłady.
W ogromnych kotłach warzono smołę, i dym czarny pachnący kłębił się i rozwłóczył po brzegu długiemi smugami. Koło szopy, w zbudowanych naprędce piecach, pieczono pośpiesznie chleby z resztek mąki.
Aby zwiększyć jego ilość, kazał Beniowski do zaczynionego ciasta dodawać gotowanych słodkich bulw, jakich mu niemało dostarczyli wyspiarze, z początku darmo, a następnie wzamian za towary.
Inną kompanję majtków z sieciami i niewodami wysłał Beniowski w towarzystwie doświadczonych krajowców, za zgodą Taju, na rybołówcze tonie.
Szła więc wytężona robota w obozie przez dzień cały pod opieką licznych i czujnych straży.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.