Ocean (Sieroszewski, 1935)/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Pofolgował Beniowski dnia tego załodze, później niż zwykle kazał w werbel, wzywający do pracy, uderzyć i sam też dłużej wczasów zażywał. To też Kuzniecow, przyszedłszy z raportem, znalazł go jeszcze w pościeli.
— Taju przysłał warzyw, ryby i młodą, świeżo upolowaną fokę, a Onaha dwadzieścia młodych dziewcząt dla ciebie... Co mam z niemi zrobić?...
— Dla mnie?... Dziwny podarunek!... Niech zaczekają!... Trzeba będzie obdarować je paciorkami i wyprawić zpowrotem do domu!... Ile jednak ten stary okazuje pomysłowości w wyłudzaniu datków!?...
Kuzniecow milczał chmurno. Beniowski, ubierając się pośpiesznie, rzucił nań kilkakroć badawcze spojrzenie.
— Cóż znowu za mucha ugryzła cię, przyjacielu? Gadaj!... Co się tam stało?...
— Stało się, co łatwo było przewidzieć: ledwie połowa ludzi do robót wyszła, a i ci pracują, jak senni... W obozie, jak w zamtuzie, wszędzie dziewki siedzą, żrą, wyłudzają rozmaite fatałaszki u majtków, a to i kradną poprostu... Zobaczysz, zobaczysz, co z tego będzie!... Swary, grzech, bijatyki!...
— Do swarów i bijatyk nie dopuścimy, a grzech wypłoszymy, da Bóg, przy pomocy twoich psalmistów!... — roześmiał się Beniowski.
Uśmiechnął się i Kuzniecow, ale twarz mu niezmiernie wyciągnęła się i zmartwiała, gdy, wyszedłszy przed próg szopy, nie znalazł nigdzie przysłanych dziewcząt. Jeno ci, co przynieśli żywność, siedzieli na piętach pod ścianą i rozmawiali półgłosem ze sobą.
— Gdzie jest dziewka?... — pytał gestem i łamanym językiem Kuzniecow.
— Dziewka... chody... Dziewka „urus taskaj!... — odpowiedzieli chórem krajowcy, szczerząc żółte od tytoniu zęby.
Roześmiał się Beniowski, patrząc na ich zadowolone i figlarne miny.
— Może to i lepiej!... Obraziliby się jeszcze, że my je tak odsyłamy im... nietknięte. Co kraj, to obyczaj!...
— Ależ tak nie można!... Ty nie wiesz, co się tam dzieje!... I któż je wziął? — burzył się Kuzniecow.
Pobiegł do szyldwacha i groźnie go rozpytywał.
Beniowski zdala słyszał, jak ten mu wyjaśniał, że ludzie Chołodiłowa przyszli po obiecaną im porcję gorzałki i, zobaczywszy dziewczęta, zabrali je.
— Tego tylko brakowało!... Ja im pokażę!... Paskudzić się z takiemi zwierzakami!... Sodoma i Gomora!... Potom ich w świat wywiózł, co!?... Świętego niby życia szukają, co!?... A jakże!... — wołał, wpadając w szał, Kuzniecow.
Chwytał za gefes szpady, trząsł się i chciał już biec wołać na straże, gdy wstrzymał go Beniowski:
— Oszalałeś!... Powszechną chcesz wywołać bijatykę!?
— My stąd nigdy nie wyjedziemy!... Sam czort nam tę pokusę zesłał, te lubieżnice!... Tfu!... Nie widzisz?... Rozlezie się to, rozpełznie za babami po całej wyspie... A wtedy nas wytłuką!...
— Tak źle nie będzie!... Onaha nie jest głupi. Ma dosyć tych Moskali, co mu Ochotyn przysłał. A ci znowu lękają się naszej przewagi i zazdrośni są o korzyści, jakie z ludności w obecnym stanie rzeczy ciągną... Cóż ty myślisz, że oni bez kozery dali nam swoich najlepszych ludzi do naprawy okrętu? Przecież oni też sobie statki budują i śpieszy się im... Jeżeli nam ustąpili swoich bednarzy i cieśli, to poto, żeby nas co rychlej stąd się pozbyć!... W dodatku taka moc ludzi, jak nasza, wrychle zje zapasy wyspiarskie, a wtedy co?... Czy szkiełka, noże, paciorki i lusterka, które im wzamian dajemy, nakarmią dzikich?... Postarają się nas więc wyprawić, szczególniej, gdy spostrzegą, że nas łacno nie zwojują, a co do tego, to już my sami zabiegać musimy, żeby to czuli. Rozumiesz!?... Nie dąsaj się więc, nie wymyślaj, idź do swojej Agafji i wysap się... a do mnie przyślij Chruszczowa i Baturina... Muszę z nimi pogadać, gdyż zamierzam niebawem udać się do wioski Taju z przyzwoitym konwojem, aby mu złożyć wizytę, a następnie zobaczyć przyrodzone przymioty tej wyspy... Muszę też z Onahą o pewnych politycznych rzeczach pogadać, co doprawdy źle na nasze położenie nie wpłynie!...
— Zapewne, Beniowski... ty zawsze sposób znajdziesz!... Wierzę w ciebie, jak w Boga!... Doprawdy... ale zawsze lepiej, żebyśmy na tej kusicielskiej wyspie za długo nie popasali... Wierz mi, znam ja moich zuchów!... Niema gorszych, gdy raz przekroczą granicę zakonu... A burzycieli wśród nas samych też nie brak!...
— Dobrze, dobrze!... Już idź, przyjacielu.... Nie wątpię o szczerej twojej dla naszej wyprawy życzliwości, ale i ja też jej źle chyba nie życzę!... A gdzie Sybajew?...
— O Sybajewa nie pytaj!... Śpi, mając po dziewce z każdego boku!...
— Ewa zgrzeszyła, Adama skusiła!... roześmiał się Beniowski, przypominając sobie psalm sekciarski.
— Oj, skusiła, skusiła!... — powtórzył już udobruchany Kuzniecow.
Odszedł uspokojony i o wiele weselszy.
Beniowski, po krótkiej rozmowie z Chruszczowem i Baturinem, zdał na nich naczelne dowództwo obozu, a wezwawszy do siebie powtórnie Kuzniecowa, oznajmił mu, że jego to właśnie sobie na towarzysza podróży wybiera.
— Wyznacz więc czterech majtków co tęższych, każ im wziąć krótkie jeno szable oraz pistolce i idziemy!...
Wyspa okazała się żyzną, pięknie zalesioną i przeciętą rzeczkami; w wielu miejscach widzieć się dały prześliczne równiny, odpowiednie do uprawy zboża. Lecz rolnictwo zgoła nieznane tamtejszym wyspiarzom. Za pokarm służyły im wyłącznie warzywa, ryby, mięso bobrowe oraz krów morskich. Drzewo okazało się bardzo dobrego gatunku i zdatne do budowy okrętów.
Niezmiernie zadowolony z tej lustracji Beniowski wstąpił do wioski, gdzie zaraz otoczyły go roje ciekawych. Mieszkania krajowców niezmierne miały podobieństwo do bałaganów kamczackich. Na progach tu i owdzie dostrzegł Beniowski wczoraj poznanych wojowników, których, powitawszy zdala krótkim ukłonem, mijał, dążąc wprost do domu Taju Tuachty.
Był to dom trochę większy i ozdobniejszy, pełny wewnątrz kobiet i dzieci. Onaha mieszkał razem z synem i robił honory domu Beniowskiemu.
Posadził go na przepięknie wyszytej macie u ognia, a sam usiadł naprzeciw; za Beniowskim siedli oficerowie i marynarze; obok starego umieścił się Taju, a główniejsi wojownicy, którzy pojawili się niedługo, wzięli miejsca półkolem za nimi. Podano świeżo ugotowany ogon bobrowy, wątrobę młodej foki oraz inne przysmaki tutejsze; nie obeszło się bez wstrętnej miejscowej gorzałki, której czarkę jedną i drugą Beniowski musiał przełknąć, pomimo wielkiej odrazy do tego napoju.
Gawędzono o wielu rzeczach, powtarzano obietnice wiecznej przyjaźni i braterstwa, radzono nad sposobami zawiązania korzystnych stosunków handlowych z zachodniemi państwami.
Gdy Beniowski już na odchodnem oznajmił, że zamierza wyruszyć jutro, najdalej pojutrze, zaczęli wyrażać krajowcy żal, że tak ich rychło opuszcza; Beniowski zmiarkował jednak bez trudu, że są jego postanowieniu radzi.
— A nasza Moskal nie bierzesz?... — spytał go znienacka Onaha.
— Wszak są potrzebni synowi twemu, Ochotynowi!...
— Tak, tak!... A ty list do niego pisz! Opowiedz, coś znalazł i co my tobie robić!...
— Owszem, list napiszę, ale tobie go tylko do rąk oddam, Onaho!...
Staremu oczy rozbłysły.
— I przeczytasz mi go?...
— Rozumie się!...
— Więc pisz zaraz... dopóki niema Salazow... On niedługo przyjść... jak się tylko dowie, zaraz przyjść!... Papier i atrament ja tu trzymam na jaka wypadek... Sam ledwie stara oczy dostrzega litera, ale serce papier lubi...
Papier zresztą i atrament w małym kieszonkowym inkauście Beniowski sam zawsze ze sobą nosił. Wprędce więc na wywróconem do góry dnie wiaderka taki list do Ochotyna skreślił:

Szanowny mój przyjacielu!
„Po przykrej i niebezpiecznej żegludze, do której przymusił mnie upór moich towarzyszów, po żegludze, mówię, która mię zapędziła na północ aż do 66 gradusa, powróciłem nareszcie na południe, a wiatr pomyślny schwyciwszy, korzystałem z niego, iżbym odwiedził twą wyspę. W podróży tej jak najważniejsze odebrałem usługi od przyjaciela twojego J. P. Sałazowa, którego przeto szczególniejszym polecam względom.
„Stanąwszy w tutejszym porcie, od kolegów twoich wspaniałą otrzymałem pomoc do naprawy okrętu, który za ich przyczyną w takim dziś stanie, że najdłuższą wytrzymać może drogę. Przykładem ich prowadzeni wyspiarze liczne swej przychylności dali mi dowody. Nadewszystko zaś Taju Tuachta niczego nie zaniedbał, iżby nas ujął sobie.
„Życzyłbym, ażeby prezenty, którem między wyspiarzy rozdał, większej nieco były wartości. Lecz, niestety, wiesz dobrze, że Kamczatka nie jest to miejsce, z któregoby wygnaniec mógł ujść obładowany bogactwy. Całym moim skarbem są futra, w które wyspa twoja także obfituje.
„W czasie mojego tu przebywania najbardziej mię cieszył widok szczerego mieszkańców onej do ciebie przywiązania. Życzę ci tedy, ażebyś, ile możności, umiał stąd korzystać, i dlatego przyjacielską moją daję ci radę, ażebyś zawsze miał przy sobie pewną liczbę poczciwych i prawdziwie przychylnych ci ludzi, wpośród bowiem tych, co cię otaczają, znaleźć się może niejeden, w którym odezwą się wrodzone skłonności. Z doświadczenia własnego radzę ci jak najmocniej przeszkadzać spiskom, czemu najskuteczniej zabieżysz utrzymywaniem twoich towarzyszów w nieustannej czynności i pracy. A w tem miejscu powtórzyć mi wypada, iż gdybym na twojem był miejscu, tedy, dwa lub trzy okręty należycie uzbroiwszy, popłynąłbym ku południowi, gdzie zapewne i ziemię i klimat znalazłbyś stosowniejsze do twego przedsięwzięcia względem założenia kwitnącej osady. Znajomość twoja i biegłość w handlu chińskim z jednej strony, a zaś zyskowne twe związki z wyspami Aleuckiemi, które, ile zechcesz, dostarczą ci futer, z drugiej, w krótkim przeciągu czasu utworzyć mogłyby takową twoją kolonję, jako najważniejszą, a śmiało powiem, że i najbogatszą. Przyjmij te uwagi od szczerego przyjaciela, który cię żegna, a życząc ci wszechpomyślności, zaręcza ci, że wszelkich użyje środków, by skłonił jakie europejskie mocarstwo do przyjęcia twoich propozycyj.

Maurycy August“.

Oddawszy list, pośpieszył Beniowski zpowrotem do obozu, gdyż chmurzyło się i deszcz zaczął padać. Miał prócz tego złe przeczucia, które się w zupełności sprawdziły, gdyż w pół drogi spotkał go wysłaniec Chruszczowa, wzywający do pośpiechu.
— Cóż się tam stało?...
— Beczkę z wódką rozbili!... Piją!... Hałasują!... — odrzekł kozak niechętnie.
— Kto?
— Ludzie Chołodiłowa i... poniektórzy jeszcze...
Beniowski nie pytał więcej, odwrócił się napozór obojętnie od kozaka i poszedł dalej tym samym miarowym krokiem żołnierskim, jakim szedł dotychczas, ale oficerowie bardzo się zaniepokoili. Musieli wszakże dotrzymywać mu towarzystwa i nawet nie śmieli bardzo rozpytywać gońca o szczegóły ze względu na zachmurzoną groźnie twarz naczelnika oraz obecność Sałazowa, który u wylotu wsi przyłączył się do nich.
Szybko gasło światło dzienne, duszone przez napływające z północy chmury, płowa dżdżysta mgła wypełniała leśną wyrębę, po której szli. Siejący deszcz szemrał w puszystem listowiu okolicznych drzew, a szum morskiego przypływu grał wdali i potężniał w miarę, jak zbliżali się ku zatoce. Wkońcu wszystko zagłuszył, podobny do ryku i jęków nieprzeliczonych zastępów, walczących z brzegiem potworów. Ziemia drżała od ich uderzeń miarowych.
— Czy statek postawili na wodę? — spytał Beniowski.
— Postawili, ale... nie ładują!
Znów zapanowało milczenie, które nagle Kuzniecow przerwał głośnem przekleństwem.
— Bodaj ich poraziły pioruny, psich synów, nicponiów, łotrów!... Mówiłem, że tak będzie1... Kazać ich tuzin obwiesić na rejach a zaraz się wytrzeźwią... Bez tego nie będzie porządku!...
Ponieważ jednak nikt mu nie odpowiadał, przestał mamrotać i jeno butem po drodze kopał spotykane pieńki i kamienie.
Wreszcie wyszli z lasu i znaleźli się tuż przed szopą, skąd biło przez szczeliny niezwykłe światło i dobiegały głosy. Przy wejściu kupiła się gromadka marynarzy i krajowców. Rozstąpili się w milczeniu przed Beniowskim, który wszedł do środka z Kuzniecowem, Łoginowem i całą świtą.
Grono marynarzy urządziło sobie tutaj pośrodku stół z zestawionych razem pak i, rozsiadłszy się wokoło, piło, hulało, krzyczało. Każdy z nich miał koło siebie młodą Aleutkę dobrze pijaną, odartą z odzieży, rozczochraną i rozwydrzoną.
Stiepanow, który siedział na przedniem miejscu, miał ich aż dwie po obu swych stronach. Opierał się na ich ramionach rozkrzyżowanemi rękoma i śpiewał na całe gardło:

Przestań pukać, kochanie,
U okienka marudzić,
Ojca, matkę mi budzić!...
Sama dźwierza otworzę
I powiodę na łoże.
........

Inni przyśpiewywali w najnieprzyzwoitszy sposób, śmiali się, klaskali w ręce, stukali w szklanice. Czerwony blask płonących na stole kagańców oświetlał wyraźnie ich rozognione twarze, rozgorzałe oczy, rozwichrzone brody, potężne, twarde pięści żeglarskie. W głębi migały blade postaci wystraszonych niewiast: pani Agafji, pani Czurinowej, pani Ruminowej, Ziablikowej, kamczadalki Poranczinowej oraz Frośki, służącej Nastazji.
Samej Nastazji Beniowski nie dostrzegł, ale domyślił się, że musi tu gdzieś być w ukryciu, i że cała awantura uczyniona została przez Stiepanowa w celu dokuczenia jej.
Zbliżył się więc do stołu i, patrząc ostro na oficera, zawołał:
— Taki przykład dajesz podwładnym?... Jak śmiecie tu pić i swawolić?... Wynoś się zaraz!...
— Tam deszcz pada!... — odrzekł zuchwale Stiepanow. — A cóż to za święte miejsce tutaj?... Wolno tobie, wolno i mnie... I gdzież są tutaj te niewiniątka, które zgorszyć możemy? Co? Każda z nich ma... chłopa, a nawet kilku, gdy moje cipy połową mnie się kontentują!... — dodał ordynarnie i swoje Aleutki naraz do siebie przygarnął.
— Zabierzcie ich won stąd! Kuzniecow, wołaj ludzi!... — krzyknął Beniowski.
— Hola!... Towarzysze, nie dajcie się!... Jak psów na deszcz wyrzucić was chcą!... A wczoraj sami co wyrabiali noc całą, gdy wyście musieli stróżować!... Nie dajcie się!... Hej!... Przedewszystkiem tego naczelnego cnotliwca!... Wiemy dobrze, co on tam w osobnej kajucie z świętą naczelnikówną wyrabia, podczas gdy my musimy na rejach, na zimnie, na wietrze warować!... Do niego bierzcie się!... Niech raz już będzie temu koniec!... — ryczał Stiepanow, powstając i wyrywając z pochwy szpadę.
Kuzniecow, nie czekając na przybycie straży, rzucił się na niego z orężem.
— Chodź, chodź, chamie!... Chodź, chodź, religjancie!... Boży wałachu!... Dawno już mam na ciebie chrapkę!... — drwił sobie Stiepanow, zastawiając się zręcznie żelazem. Dla większych drwin zaśpiewał przez nos po sekciarsku:

Chuci moja niewstrzymana,
Lękam się, że ty mnie zgubisz,
Że mię wygnasz z ciemnych lasów,
Z ciemnych lasów, z śpiących borów,
Z zielonej dąbrowy,
Z pięknej pustyni...

Dobrze się odcinał wprawny fechmistrz zapamiętałym atakom Kuzniecowa, cofając się ostrożnie wśród skrzyń i rozrzuconych po ziemi tłumoków. Mniej nawykły do szermierki Kuzniecow nie mógł za nim podążyć.
Wszczął się tumult, gdyż wystraszeni i oniemiali na początku marynarze zerwali się również z za stołu i z pokrzykami napierać zaczęli małą świtę Beniowskiego, zagradzającą im wyjście.
Wtem Stiepanow, który był już niedaleko okna w rogu, gdzie zebrały się niewiasty, potknął się o jakiś mały węzełek i wtył potoczył. Zanim odzyskał równowagę, już Kuzniecow stał nad nim i szpadę mu w piersi kierował.
— Zdechniesz, psie!... Wieczny buntowniku!... Zdechniesz, jakeś tego godzien, bezbożniku!... — syczał z pianą na ustach.
Pchnął okropnie, lecz, trącony niespodzianie w łokieć, miasto w oficera utknął szpadą obok w ziemię. Zaklął brzydko, wyrwał ostrze i chciał poprawić, ale Stiepanow już się zerwał, a zasłoniła go blada, jak śmierć, Nastazja, wołając:
— Co czynisz, Kuzniecow!?... Na Boga!...
Agafja wraz z innemi niewiastami wpadły jednocześnie między zapaśników i rozdzieliły ich.
Stiepanow, ciężko dysząc, oparł się plecami o ścianę i szpadę opuścił.
Zamęt ustawał. Do szopy wkroczył Panow z Sybajewem na czele marynarzy i strzelców. Zbuntowanych majtków pijanych aresztował i rozbrajał.
— Dziękuj Bogu, że mnie tu nie było!... — szepnął z zaciętością, odbierając szpadę od bratanka.
— Jechał cię sęk!... Nie mam zaco dziękować!... Co ty wiesz, gruboskóre bydlę!... Wolejbym zginął, niż jak ty wysługiwał się byle panu!... — odrzekł ten, wykrzywiając wargi.
— Stiepanowa odstawić zaraz na okręt i przywiązać do masztu na całą noc!... — rozkazywał Beniowski.
— Na deszczu?... — spytał Sybajew.
— Na deszczu!...
— Wedle rozkazu!
— A majtków zaprząc do wioseł na bacie i szalupie!... Będziemy noc całą ładowali, żeby rano wyruszyć!... Myślę, że wytrzeźwieją... do świtu!
Gdy marynarze zawahali się na mgnienie oka, zbliżył się do Beniowskiego Sałazow. — Jeżeli potrzebna wam będzie pomoc, Auguście Samuelowiczu, zaraz sprowadzę z wioski towarzyszów!... — szepnął cicho.
— Dziękuję!... Damy sobie radę!... — odrzekł ten tak głośno, że otaczający łacno domyślili się, co proponował awanturnik.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.