Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się ku zatoce. Wkońcu wszystko zagłuszył, podobny do ryku i jęków nieprzeliczonych zastępów, walczących z brzegiem potworów. Ziemia drżała od ich uderzeń miarowych.
— Czy statek postawili na wodę? — spytał Beniowski.
— Postawili, ale... nie ładują!
Znów zapanowało milczenie, które nagle Kuzniecow przerwał głośnem przekleństwem.
— Bodaj ich poraziły pioruny, psich synów, nicponiów, łotrów!... Mówiłem, że tak będzie1... Kazać ich tuzin obwiesić na rejach a zaraz się wytrzeźwią... Bez tego nie będzie porządku!...
Ponieważ jednak nikt mu nie odpowiadał, przestał mamrotać i jeno butem po drodze kopał spotykane pieńki i kamienie.
Wreszcie wyszli z lasu i znaleźli się tuż przed szopą, skąd biło przez szczeliny niezwykłe światło i dobiegały głosy. Przy wejściu kupiła się gromadka marynarzy i krajowców. Rozstąpili się w milczeniu przed Beniowskim, który wszedł do środka z Kuzniecowem, Łoginowem i całą świtą.
Grono marynarzy urządziło sobie tutaj pośrodku stół z zestawionych razem pak i, rozsiadłszy się wokoło, piło, hulało, krzyczało. Każdy z nich miał koło siebie młodą Aleutkę dobrze pijaną, odartą z odzieży, rozczochraną i rozwydrzoną.
Stiepanow, który siedział na przedniem miejscu, miał ich aż dwie po obu swych stronach.