Ocean (Sieroszewski, 1935)/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Padał deszcz i gwizdał wiatr zimny w namokłych, naprężonych linach tekelarza. Nastrój załogi odpowiadał tej obmierzłej pogodzie. Beniowski wyczuwał go doskonale, widział posępne spojrzenia, dostrzegał tu i tam hardy, buntownik czy wyraz na twarzach spitych, obrzękłych, a przekleństwa i wyzwiska ohydne ochrypłych głosów, niby krakanie swarzących się wron, polatywały nieustannie nad zadeszczonym pokładem.
Gdy zaś przed podniesieniem kotwicy Beniowski, dowiedziawszy się, że pięćdziesiąt kobiet aleuckich ukrywa się jeszcze w kajutach marynarskich, kazał je stamtąd wypłoszyć i wszystkie na ląd odesłać, zaczął się istny sądny dzień.
Ludzie Chołodiłowa z surową zaciętością, jakgdyby chcąc zagładzić wczorajsze swoje przewinienie, wywłóczyli dziewczęta z rozmaitych kątów i spędzali na tył okrętu, skąd spuszczano je do szalupy. Wrzaski i płacze były obustronne; niektórzy majtkowie po dwakroć wracali żegnać się z ukochanemi, wtykając im rozmaite drobiazgi. Te zalewały się łzami, zarzucały im ręce na szyje, nie chciały odchodzić, ale rychło, bo już w szalupie, pocieszały się, oglądały podarki i, szczerząc białe zęby w uśmiechach, machały rękami żegnanym na wieki miłośnikom.
Marynarze klęli los swój oraz drwili z siebie naprzemian.
— Choćby wam jaki tuzin suk zostawił na rozpędzenie waszej psiej melancholji, niewolniki!... — szydził z nich ochrypłym głosem przykuty wciąż do masztu Stiepanow.
— Jużciż dobrzeby było!... Słyszycie!... Co?... Chodźmy prosić naczelnika, może zostawi!... — mówili między sobą.
Ale nikt nie odważył się zwrócić do Beniowskiego, który chmurny, otoczony uzbrojonymi oficerami, doglądał na tyle statku odjazdu pięknych wyspiarek.
Wyszedł „Piotr i Paweł“ tego dnia jeszcze z zatoki, ale że zbliżała się noc a cieśnina między wyspami usiana była mieliznami i rafami, zatrzymał się znowu Beniowski i kazał zarzucić kotwicę na dwudziestu sążniach głębokości, aby o świcie ruszyć dalej. Liczył też na to, że załoga, wyspawszy się zdala od ziemi, oprzytomnieje i wróci do posłuchu.
Poszczęściło mu się, gdyż dzień nazajutrz wstał pogodny. Jasne słońce przyjemnie grzało i świeciło z rozchmurzonego, obmytego wczorajszym deszczem nieba. Wiał lekki pomyślny wiatr wschodni, i „Piotr i Paweł“ wesoło sunął, rozpuściwszy wszystkie żagle, po płaskich falach, gnących się łagodnie niby złoto-modra blacha. Aby ostatecznie dobry nastrój załogi utrwalić, umyślił Beniowski urządzić uroczyste chrzciny podarowanego mu Amerykanina. Na ojca chrzestnego zaprosił Baturina, matką chrzestną zgodziła się być Agafja; obrzędu dopełnił oficer Popow, syn bolszereckiego archimandryty, a więc znający lepiej od innych potrzebne szczegóły obrządku. Dano neoficie imię Zacharjasz.
Beniowski polecił z racji uroczystości przyrządzić sutszy obiad i wydać załodze podwójną porcję wódki. To załagodziło trochę smutki i gniewy. Wkrótce nawet rozległy się na pomoście pieśni i rozpoczęły zabawy. Jedyną ciemną plamą wśród powszechnej wesołości była zabrukana deszczem, rozczochrana, chmurna, gniewna postać Stiepanowa, przykutego wciąż łańcuchami do wielkiego masztu.
Rychło wszakże zjawiło się u Beniowskiego czterech majtków i prosili uniżenie w imieniu towarzyszów, aby z powodu „chrześcijańskiego wydarzenia“ darowane były przewinienia więźniowi i żeby okowy zostały z niego zdjęte.
A ręczycie, że więcej nie powtórzą się awantury?...
— Głowy dajemy, ojcze nasz i naczelniku!... Czyżbyśmy śmieli inaczej prosić!?
— Znasz przecie nas, Auguście Samuelowiczu!... Zaćmienie na nas przychodzi łatwo, ale i łatwo schodzi!... Już go niema!...
— Pamiętajcie!...
Odeszli zadowoleni i nic już nie mąciło spokojnej i przyzwoitej zabawy. Tak się przynajmniej Beniowskiemu wydawało.
Rychło ziemię stracili z oczu.
Beniowski skorzystał więc z pierwszej wolnej chwili i zajrzał do Nastazji.
Siedziała zupełnie samotna w swej kajucie, podobnej do celi zakonnej, i szyła coś przy skąpem świetle dnia, wpadającem przez otwarty luminator. Gdy wszedł, podniosła ku niemu twarz bladą i uśmiechnęła się smutno.
— Sama, zawsze sama!... Kiedyż nareszcie to się skończy!... — szepnął, pochylając się nad nią i obejmując ją zlekka za ramiona.
— Zapewne już nigdy!...
— O nie!... Nie mów tego!... Jeżeli spieszę się, żeby rychło doprowadzić do końca tę wyprawę, to między innemi dlatego, że pragnę ciebie co prędzej uwolnić z tego więzienia!
Nie odrzekła nic, jeno twarz niżej pochyliła nad szyciem.
— Z drugiej znów strony, nawet gdybyśmy znaleźli jaką wyspę piękną i odludną na tym Oceanie, nie wiem, czy dałoby się na niej z tymi ludźmi zrobić jaki poważny początek!?... Widziałaś, jacy są!...
— Więc myślisz ich porzucić!?
— Nie, ale, po przybyciu do jakiej większej kolonji europejskiej, trzeba będzie formalnie całą załogę rozpuścić, a następnie ogłosić nowy werbunek i wybrać z pomiędzy nich co lepszych...
— A reszta?...
— Reszta... zostanie!
Odwróciła się ku niemu całem ciałem i spojrzała nań zdziwiona i zmieszana.
— Gdzie zostaną?... Tam... na obczyźnie!?...
— Zapewne. Ale są tam państwa wolne, gdzie im żadne prześladowania nie grożą. Myślę również, że uda nam się dowieźć w całości część futer oraz pieniędzy zabranych z kamczackiego skarbu i że przy ogólnym podziale dostaną dosyć monety na pierwsze potrzeby, zanim znajdą przyzwoite zajęcie!...
Westchnęła i znowu wróciła do szycia.
— Cóż ty na to?...
— Nie myślałam o tem, Maurycy!...
— Więc ci się mój projekt nie podoba?...
— Owszem!... Cóż robić?... Ale... wystawiałam sobie to wszystko inaczej!...
— Wyznaję, że i ja sobie wystawiałem to trochę inaczej. Ale sama na własne oczy przekonałaś się, co nas czeka, jeżeli znajdziemy się na odludnej wyspie... Was dziewięć niewiast i osiemdziesięciu siedmiu rozuzdanych mężczyzn... Na tem się skończy, że gorsi wyrżną lepszych.
Zakryła oczy ręką.
— Wszystko więc... przez nas?... A przeze mnie najwięcej... czuję to... Z tamtych każda ma uznanego przez wszystkich męża...
Roześmiał się gorzko.
— O! to chyba najmniejsze ma dla nich znaczenie!
— Nie myśl tak!... Widzę przecie, że większość zaburzeń dotychczas z mego wynika powodu!...
— To się prędko skończy... Na pierwszej wyspie zsadzę na brzeg tego Stiepanowa!... Mam go dość!...
— Nie, tego nie uczynisz, ukochany!... Tego nie uczynisz!... To dla niego wyrok śmierci, gdyż go krajowcy rosyjskiemu rządowi wydadzą, na pewno wydadzą!... Sam mówisz, że stąd jeszcze do Kamczatki niedaleko... Nie chcę, nie chcę, wprost myśleć o tem nie mogę... że... z mego powodu... znowu... że... padnie mi cień... na duszę...
Zarzuciła mu ręce na szyję i ciągnęła się ku niemu, patrząc mu w oczy, piękna w swoim smutku i trwodze, jak anioł.
Próbował łagodnie wyzwolić się z jej uścisków.
— W takim razie, czy nie byłoby dobrze... gdyby cię... poślubił który z moich przyjaciół, naprzykład Popow... Przystojny, przyzwoity, uczciwy... Małżeństwo zamknęłoby usta wszelkim plotkom... Miałabyś raz na zawsze spokój... od wszystkich i ode mnie!
Rozłączyła splecione wkoło niego ramiona.
— Nie rozumiesz mię! — szepnęła cicho, pochylając głowę. — Nie o mnie tu chodzi!...
Ponieważ siedziała bez ruchu, zajrzał jej w twarz z boku, a widząc, że zalewa się cichemi łzami, ukląkł przed nią i zaczął jej ręce całować. Nie broniła mu ich, ale i nie garnęła się do niego.
— Nie kochasz mię już, Maurycy!... Prawda? szeptała. — Już mię masz dość?... Istotnie, co znaczę ja wobec przyszłości, jaka się przed tobą otwiera!?... Śpieszysz do królów, do mocarstw!... Sam wielki wódz i pan w swojej ojczyźnie!... I wielkie tam czyny na ciebie czekają, wielka sława, wielkie walki... Jakże drobną wobec nich jestem istotą, ja, prosta dziewczyna północna!... Jakże nieodpowiednią dla ciebie jestem towarzyszką!... Nieraz myślę o tem, ukochany!... Pomóż mi jednak to wszystko rozplątać. Naucz, jak uciszyć rozbolałe, pękające serce!?...
— Ani na chwilę, Bóg mi świadkiem, ani na chwilę nie miałem tego, co mówisz, na myśli!... Przysięgam ci!... Przeciwnie, jedynie przez wzgląd na ciebie przyszedł mi do głowy ten projekt rozpaczliwy. Gdyż... kocham cię, Nastka, kocham!... Czyż nie czujesz tego, dziewczyno, nie widzisz?...
Znowu objęła go za szyję i, garnąc do swych piersi wzburzonych, zapatrzona w płonące jego oczy, szeptała:
— Więc kochaj mię, kochaj!... Nie dawaj mię nikomu, nie rzucaj!... I niech wszystko zostanie, jak było, a tam... choć śmierć!
Ciemno było zupełnie w kajucie, gdy wyrwał się nareszcie z jej objęć. Wielka, przecudna, mieniąca się gwiazda dalekiego nieba to nikła, to znów zaglądała do kołyszącego się miarowo luminatora.
Nagle zgasła, blado-szafirowy krążek okienka poleciał gdzieś wdół, statek pochylił się, zatrzeszczał i pienisty szczyt prysku, jak bicz, chlusnął przez otwór, aż na środek kajuty.
— Aha, wiatr zmienia kierunek!... Muszę śpieszyć na pokład!... Nie zapomnij, Nastazjo, przywrzeć okienniczki!... Zaleje ci pokój!... Należy spodziewać się szturmu!
Wybiegł i spojrzał na niebo.
Chmury szybko płynęły, lecz nie z wiatrem a naukos, gęstniały w oczach i zakrywały przeświecający jeszcze tu i tam strop gwiaździsty. Pociemniałe morze poczynało złowrogo kipieć krótkiemi, spienionemi falami. Statek zdawał się kołysać na miejscu i rozpięte żagle klapały na nim niespokojnie.
Beniowski dosłyszał głos Czurina, wykrzykujący z mostku kapitańskiego komendę, wbiegł po stromych schodkach i kazał dać sygnał trwożny:
— Wszyscy na pokład!... Zwijać żagle!...
— Wyłazi nareszcie przeklęty rozpustnik!... Wyrwał się z pod ciepłej pierzyny swej ladacznicy!... On nas jeszcze kiedy przez te swoje romanse utopi!... — mruczał Izmaiłow, biegnąc obok Stiepanowa na swoje stanowisko.
— Milcz, na Boga!... Nie wzywaj djabła nadaremno! Widzisz, co się dzieje?... — krzyknął ten.
W tej chwili sina błyskawica rozdarła ciemności.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.