Ocalenie (Conrad)/Część VI/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII

Z wyniosłą obojętnością człowieka, który spojrzał przez otwarte wrota raju i nie dba już o ziemskie życie, Lingard podążył za stroskanymi posłami Belaraba. Dziedziniec się budził wśród stłumionego rozgwaru. Ludzie wstawali z ziemi; rozpalano znowu ogniska. Postacie owinięte w tkaniny przemykały się we mgle między budynkami; mijając jakiś bambusowy domek, Lingard usłyszał przez ścianę z mat słabe kwilenie dziecka. Rozpoczęło się już codzienne życie; lecz w wielkiej izbie obrad kilka woskowych świec i parę tanich europejskich lamp broniło dostępu świtowi, zaś ranna mgła, od której niepodobna się było uchronić, otaczała każdy płomień słabą, czerwonawą aureolą.
Belarab czuwał, i widać było po nim, że nie śpi już oddawna. Twórca Wybrzeża Zbiegów, znużony władca osady, pełen wzgardy dla ludzkiego niepokoju i szaleństw, był rozgniewany na swego białego przyjaciela, który wstępował zawsze w jego progi ze swemi pragnieniami i troskami. Belarab nie życzył sobie niczyjej śmierci, ale też i o niczyje życie specjalnie mu nie chodziło. Pragnął tylko utrzymać tajemnicę i władzę melancholijnych swych wahań. Delikatne te sprawy były zagrożone przez nagłe ruchy Lingarda, przez tego zapalczywego białego człowieka, który wierzył w wielu bogów i który zawsze zdawał się wątpić o potędze przeznaczenia. Belarab był bardzo podrażniony tem wszystkiem. A przytem szczerze się niepokoił, ponieważ lubił Lingarda. Lubił go nietylko za siłę, która osłaniała przezorny sceptycyzm Belaraba przed niebezpieczeństwami grożącemi wszystkim władcom, ale lubił go także dla niego samego. Ów Malaj podlegający nieskończonym wahaniom, płynącym z pewnego rodzaju mistycznej pogardy dla dzieła Allaha, wierzył jednak bezwzględnie w siłę Lingarda i w jego odwagę. Bezwzględnie. A jednak — w zdumiewającej konsekwencji swego charakteru — bał się wypróbować tę siłę i to męstwo teraz, gdy chwila działania nadeszła.
Lingard nie wiedział, że na jakiś czas przed świtem jeden ze szpiegów Belaraba przedostał się na dziedziniec władcy w miejscu oddalonem od wybrzeża i że w chwilę po wyjściu Lingarda z sali obrad — z powodu rakiet puszczonych przez Jörgensona — Belarab już słuchał zdumiewającej opowieści o wzięciu do niewoli Hassima i Immady. Dowiedział się również, że Tengga powziął decyzję — którą umocniło pojmanie radży i jego siostry — iż zawładnie Emmą czy to zapomocą siły, czy rokowań, czy wreszcie jakiegoś chytrego podejścia, w którem radża i jego siostra mogli też swoją rolę odegrać. Belarab żywił do wszechświata nieufność, która zdawała się nawet woli Boskiej dotyczyć, i niepokoił się bardzo, gdyż piracka gromada Damana była pod rozkazami Tenggi; a kto mógł przewidzieć, czy radża z Wajo pozostanie w tych okolicznościach lojalnym? Bardzo to było charakterystyczne dla Belaraba — zwanego Ojcem Bezpieczeństwa przez pierwszych osadników z Wybrzeża Zbiegów — że nic o tem wszystkiem Lingardowi nie wspomniał, bojąc się obudzić dziką jego energję, któraby mogła porwać nawet Belaraba wraz z jego ludem i zakłócić wieloletni spokój osady przez nagły hazard bitwy.
Tedy Belarab usiłował przekonać Lingarda zapomocą ogólnych argumentów, aby wydał białych, którzy należeli istotnie do Damana, najwyższego wodza Illanunów; takim prostym sposobem odsunęłoby go się zupełnie od Tenggi. Dlaczego on, Belarab, z powodu jeńców ma wszczynać wojnę przeciw połowie osady? To nie było ani potrzebne, ani rozsądne. Rozpoczęcie wojny wśród społeczności złożonej z prawowiernych wyznawców byłoby nawet pewnego rodzaju grzechem. Belarab mógłby natomiast wysłać posłów do Tenggi z propozycją wydania jeńców, a wówczas Tengga zrozumiałby odrazu, że to kres jego zamysłów i nadziei. Natychmiast! W jednej chwili!... Potem możnaby omówić z Damanem kwestję okupu, a on, Belarab, pozbywszy się rywala, podjąłby się szczerem sercem pośrednictwa w pełni swej odzyskanej potęgi. Potem zaś w razie potrzeby mógłby obrócić wszystkie swe siły przeciw wodzowi morskich włóczęgów, gdyż ten prowadziłby z pewnością rokowania w cieniu miecza.
Belarab przemawiał cichym głosem z wielką godnością, podkreślając niekiedy swe argumenty subtelną intonacją i przekonywającym tonem, lub też przywołując na usta napoły melancholijny uśmiech. Zmieniony wygląd białego przyjaciela napawał go wielką otuchą. Zdawało się, że dzika siła indywidualności białego obróciła się w sen. Lingard słuchał, stając się coraz bardziej nieprzeniknionym w swem nieustannem milczeniu, lecz łagodność go nie opuszczała, jakby skrzydła samego anioła pokoju ukołysały go i wprawiły w ekstazę cierpliwości. Ośmieleni tą przemianą doradcy Belaraba, siedzący na matach, ujawniali głośnym pomrukiem swą jednomyślność z wodzem. Przez gęstniejącą, białą mgłę tropikalnych okolic światło tropikalnego dnia przesączyło się do wielkiej izby. Jeden z mądrych doradców powstał z maty i ostrożnemi palcami jął gasić woskowe świece jedną po drugiej. Nie zdecydował się jednak dotknąć lamp, których żółte płomienie wyglądały zimno. Powiew rannego wiatru wbiegł do wielkiej izby, lekki i chłodny. Lingard wzdrygnął się, siedząc naprzeciw Belaraba w drewnianym fotelu; czuł bezwład we wszystkich członkach i boską pustkę w duszy, urzeczonej przez spojrzenie rzucone wgłąb raju.
Silny głos o szyderskim akcencie zawołał bezceremonjalnie od progu:
— Łodzie Tenggi widać we mgle na lagunie.
Lingard uniósł się na fotelu; nawet Belarab nie zdołał się opanować i drgnął. Biały nadsłuchiwał i po chwili wahania wypadł z izby. Wnętrze ostrokołu zaczynało brzęczeć jak podrażniony ul.
Za domem Belaraba Lingard zwolnił kroku. Mgła wciąż wisiała. Przenikał ją rozległy, przeciągły pomruk; niewyraźne postacie dążyły ze środka dziedzińca ku ostrokołowi. Gdzieś wśród budynków zabrzmiał gong. Rozległ się podniesiony głos d’Alcacera:
— Co się dzieje?
Lingard przechodził wówczas koło domku więźniów. Pod werandą stała tam grupa zbrojnych ludzi; nad ich głowami zobaczył panią Travers u boku d’Alcacera. Ognisko, przy którem Lingard spędził noc, zagasło, węgle rozproszyły się i nawet ławka leżała przewrócona. Pani Travers pobiegła widać na werandę przy pierwszych odgłosach alarmu. Oboje z d’Alcacerem tam wysoko zdawali się górować nad hałasem, który już teraz przycichał. Lingard zauważył, że szarfa zakrywała twarz pani Travers. D’Alcacer był z gołą głową. Zawołał znowu:
— Co się stało?
— Idę zobaczyć — odkrzyknął Lingard.
Oparł się popędowi, aby się z nimi obojgiem połączyć, znaleźć się ponad hałasem, pozwolić, aby odpłynął z pod jego nóg — aby odpłynęło to ludzkie życie, błahe jak sen i zakłócające potężną świadomość jego własnego istnienia. Oparł się temu popędowi, nie umiejąc powiedzieć dlaczego. Nawet instynkt samozachowawczy go opuścił. Wokoło niego cisnął się tłum ludzi, starających się nie zastępować mu drogi. Zdumienie, troska, niepewność malowały się na wszystkich twarzach; ale niektórzy zauważyli uśmiech zastygły na obliczu potężnego białego człowieka, który dążył ku ostrokołowi w stronę laguny. Rzucił w przestrzeń pytanie:
— Czy można coś dostrzec na wodzie?
Jeden z głównych wojowników Belaraba, znajdujący się najbliżej, odpowiedział:
— Mgła zgęstniała. Jeśli coś dostrzeżesz, tuanie, będą to tylko cienie.
Tymczasem cztery strony ostrokołu zostały obsadzone przez zbrojnych ludzi. Lingard, wstępując na ufortyfikowany wał, wyjrzał i zobaczył lagunę spowitą w biel bez skazy — biel tak spokojną, że nie było słychać nawet plusku wody uderzającej o brzegi. Poczuł iż jest w głębokiej harmonji z tym głuchym, bezdźwięcznym spokojem.
— Czy można było wogóle coś dostrzec? — spytał niedowierzająco.
Znalazło się zaraz czterech ludzi, którzy widzieli o świcie ciemną masę poruszających się czółen. Posłano jeszcze po innych świadków. Lingard ich prawie nie słuchał. Myśli mu się wymykały; stał bez ruchu i patrzył w nieporuszoną mgłę, przenikniętą głuchem milczeniem. Wkrótce przyłączył się do niego Belarab, eskortowany przez trzech poważnych mężów jak i on ciemnoskórych; władca gładził swą krótką, siwą brodę z nieprzeniknionym spokojem. Rzekł do Lingarda: „Twój biały człowiek nie walczy“ — na co Lingard odpowiedział: „Niema nikogo, z kimby mógł walczyć. To, co widzieli twoi ludzie, Belarabie, to były zaprawdę tylko cienie na wodzie“. Belarab mruknął:
— Powinieneś mi był pozwolić zawrzeć sojusz z Damanem dziś w nocy.
Lekki niepokój wkradał się do duszy Lingarda.
Po chwili zjawił się d’Alcacer, strzeżony nieznacznie przez dwóch ludzi z dzidami; zaczął wypytywać niespokojnie Lingarda, który odpowiedział:
— Nie myślę aby tam się coś działo. Niech pan posłucha, jakie wszystko spokojne. Widzę tylko jeden sposób sprawdzenia jak rzeczy stoją: trzebaby namówić Belaraba, aby wysłał natychmiast swych ludzi do ataku na twierdzę Tenggi. Wtedy byśmy się czegoś dowiedzieli. Ale Belarab nie da się nakłonić do ataku podczas mgły. I rzeczywiście, wypad w tych okolicznościach mógłby się źle skończyć. Ja sam nie wierzę, aby wszyscy ludzie Tenggi znajdowali się na lagunie... Gdzie pani Travers?
D’Alcacer drgnął, tak raptownem było to zapytanie, świadczące jak dalece ta kobieta owładnęła duszą Lingarda.
— Została z don Martinem, który czuje się lepiej, ale jest jeszcze bardzo osłabiony. Jeżeli mają nas wydać, trzeba będzie go zanieść na spotkanie losu. Mogę sobie tę scenę wyobrazić: don Martina niosą na ramionach, otaczają go ci barbarzyńcy uzbrojeni we włócznie, a pani Travers i ja towarzyszymy mu z dwóch stron noszy. Pani Travers oświadczyła mi, że zamierza opuścić ostrokół razem z nami.
— Aha, tak panu oświadczyła — szepnął Lingard z roztargnieniem.
D’Alcacer czuł się zupełnie opuszczonym przez tego człowieka. A o dwa kroki od niego zauważył grupę złożoną z Belaraba i trzech ciemnoskórych dworzan w białych szatach; wszyscy czterej zachowywali pozory obojętności i pogody. Po raz pierwszy od chwili gdy jacht utknął na tej mieliźnie, d’Alcacer upadł na duchu.
— Może jednak — mówił dalej — ten Arab nie będzie ostatecznie nalegał, aby nas wydano na okrutną śmierć, panie kapitanie.
— Chciał was wydać w ciągu nocy, przed paru godzinami — rzekł Lingard, nie spojrzawszy nawet na d’Alcacera, który podniósł zlekka ręce i zaraz je opuścił. Lingard usiadł na tylnym końcu armaty umieszczonej na morskiej lawecie, tak że górowała nad całą laguną. Skrzyżował ręce na piersiach. D’Alcacer spytał łagodnie:
— A więc odroczono wyrok na nas?
— Nie — rzekł Lingard. — Odroczono wyrok na mnie.
Nastała długa cisza. Szepty ucichły wzdłuż całej linji zbrojnego ostrokołu. Wibracja gongu zamarła. Tylko strażnicy, umieszczeni na najwyższych gałęziach wielkiego drzewa, szeleścili zlekka wśród liści.
— O czem pan myśli, panie kapitanie? — spytał pocichu d’Alcacer. Lingard nie zmienił pozy.
— Usiłuję się przed tem obronić — rzekł takim samym tonem.
— Ale przed czem? przed myślami?
— Tak.
— Czy to jest czas odpowiedni do takich eksperymentów? — spytał d’Alcacer.
— Dlaczego nie? Wyrok na mnie został odroczony. Niech pan do mnie żalu o to nie czuje, panie d’Alcacer.
— Zapewniam pana, że nie czuję. Ale czy to bezpieczne?
— Musi pan się zdać na los szczęścia.
D’Alcacer miał chwilę wewnętrznej walki. Zapytywał siebie czyby nie powiedzieć Lingardowi, że pani Travers przybyła do ostrokołu z jakiemś poleceniem od Jörgensona. Miał już na końcu języka radę, aby Lingard poszedł do pani Travers i zapytał wręcz, czy nie ma mu nic do powiedzenia; lecz zanim się na to zdecydował, rozległy się głosy niewidzialnych ludzi wysoko na drzewie, donoszące, że mgła rzednie. Wywołało to rozruch, który ogarnął wszystkie cztery strony ostrokołu.
Lingard uczuł powiew na twarzy; nieruchoma mgła zaczęła sunąć nad ostrokołem i nagle ukazała się laguna, oślepiając wzrok błyskami zmarszczonej powierzchni, wśród słabego szumu fal uderzających o wybrzeże. Mnóstwo rąk się podniosło, aby ocienić niecierpliwe oczy i okrzyki zdumienia wydarły się z wielu ust na widok tłumu czółen różnych rozmiarów i kształtów, tkwiących jedno obok drugiego, co sprawiało wrażenie jakby olbrzymiej tratwy opodal kadłuba Emmy. Gwar podnieconych głosów coraz bardziej się wzmagał. Nie było wątpliwości, że Tengga wypłynął na lagunę. Ale co się dzieje z Jörgensonem? Statek wyglądał jak opuszczony przez swego opiekuna i załogę, a tłuszcza przeróżnych łodzi zdawała się obmyślać atak.
Choć Lingard postanowił, że nie dopuści do siebie myśli możliwie najdłużej, nie mógł się jednak uchronić od uczucia zdumienia i trwogi. Co się dzieje z Jörgensonem? Przez chwilę oczekiwał, że bok Emmy pokryje się kłębami dymu, lecz wieki zdawały się upływać, a żaden strzał nie dosięgnął jego uszu.
Łódki bały się widocznie przybić. Trzymały się niezdecydowane w pewnej odległości; ale dlaczego Jörgenson nie położył kresu ich wahaniom przez parę salw muszkietowych — choćby skierowanych w powietrze? Dręcząca niepewność przywołała Lingarda do życia, do zwykłego życia z jego bólem i śmiertelnością; czuł się jak człowiek zbudzony ze snu ciosem w piersi. Co znaczy to milczenie na Emmie? A może Tengga wdarł się już na pokład podczas mgły? Ale to niemożliwe. Jakieś odgłosy oporu byłyby dały się słyszeć. Łódki trzymały się zdaleka, przewidując z jak desperacką spotkałyby się odprawą; Jörgenson wiedział pewno co robi, zwlekając z ogniem do ostatniej chwili, a tchórzliwe serca zamierały z lęku przed morderczą salwą, którą trzeba będzie wytrzymać. Jedno stało się jasnem — że to jest chwila odpowiednia, aby Belarab otworzył wielkie wrota i wypuścił swych ludzi, aby okazał swą potęgę, spustoszył dalszy koniec osady, zburzył fortyfikacje Tenggi i skończył raz na zawsze z bezsensownem współzawodnictwem tego intryganta, tego cieśli-amatora budującego łodzie. Lingard zwrócił się skwapliwie do Belaraba, lecz spostrzegł, że wódz jest zajęty, że patrzy skroś laguny przez lunetę opartą o ramię schylonego niewolnika. Nieruchomy był jak rzeźba. Nagle puścił lunetę, którą czujne ręce pochwyciły, zanim spadła na ziemię i rzekł do Lingarda:
— Nie będzie bitwy.
— Skąd wiesz? — mruknął zdziwiony Lingard.
— U trapu są trzy puste sampany — rzekł Belarab ledwie dosłyszalnym głosem. — Tam toczy się zła rozmowa.
— Rozmowa? nie rozumiem — rzekł zwolna Lingard.
Lecz Belarab zwrócił się ku swym trzem adherentom ubranym w białe szaty; na ogolonych czaszkach mieli mycki z plecionej trawy, różańce zwisały u ich rąk, a wyraz najwyższego spokoju malował się na ciemnych twarzach. Byli to towarzysze ciężkich dni Belaraba, mężowie przelewający ongi krew, a teraz pełniący niewzruszenie funkcje zaufanych doradców, mądrych i pobożnych.
— Ten biały został zdradzony — szepnął do nich z największym spokojem.
D’Alcacer, nic nie rozumiejąc, śledził tę scenę: Człowieka Losu zdziwionego i groźnego jak podrażniony lew, Arabów w białych szatach, mnóstwo półnagich barbarzyńców, przykucniętych u armat i stojących nieruchomo przy strzelnicach — jak na paradzie. Zobaczył panią Travers na werandzie domku więźniów — niespokojną postać z białą szarfą zarzuconą na głowę. Pan Travers był snać zbyt osłabiony po ataku febry, aby wyjść na werandę. Gdyby nie to, wszyscy biali byliby mogli się widzieć w samej chwili katastrofy, mającej za cenę życia innych ludzi, wyrwanych nagle z tego świata, wrócić ich życiu, które ich przyzywało. D’Alcacer usłyszał iż Lingard prosi głośno o lunetę; zobaczył Belaraba dającego znak ręką, i nagle poczuł, że w ziemię ugodziło potężnie coś z dołu. Zachwiał się i pochylił; niebiosa pękły z hukiem nad jego głową, polizane czerwonym jęzorem ognia, straszny mrok uczynił się nagle wokoło — i ogłuszony d’Alcacer ujrzał ze zgrozą, że poranne słońce, obdarte z promieni, żarzy się, tępe i bronzowe, przez ponury zmierzch, który objął świat w posiadanie. Emma wyleciała w powietrze; a gdy ustał deszcz strzaskanych desek i poszarpanych ciał padających w lagunę, od chmury dymu, wiszącej nieruchomo pod wybladłem słońcem, padł cień hen daleko na Wybrzeże Zbiegów, gdzie wszelka walka dobiegła kresu.
Wielki jęk zgrozy podniósł się nad osadą, poczem zapadła długa cisza. Widać było ludzi wybiegających z domu w bezmyślnej panice i uciekających w pole. Na lagunie tratwa z łodzi się załamała. Niektóre z nich tonęły, inne uciekały w różnych kierunkach. To, co pozostało nad wodą z kadłuba Emmy, buchnęło jasnym płomieniem pod cieniem chmury, wielkiej chmury dymu wiszącej masywnie i nieporuszenie nad wierzchołkami lasu, widzialnej o wiele mil stamtąd, z wybrzeża i z płytkiego morza.
Pierwszym człowiekiem, który przyszedł do siebie w obrębie ostrokołu, był sam Belarab. Wyszeptał machinalnie formułę zdziwienia: „Bóg jest wielki“ — i spojrzał na Lingarda. Ale Lingard na niego nie patrzył. Wstrząs wybuchu odebrał mu mowę i władzę w członkach. Wpatrywał się w Emmę, świecącą odległym i nikłym płomieniem w ponurym cieniu chmury, którą stworzył Jörgenson w swej nieufności i pogardzie dla ludzkiego życia. Belarab odwrócił się. Zmienił teraz zdanie. Nie myślał już że Lingard został zdradzony, ale skutek był taki sam. Lingard stał się człowiekiem bez żadnego znaczenia. Belarab pragnął teraz właściwie tylko jednego: aby wszyscy biali opuścili jaknajprędzej lagunę. Rozkazał natychmiast otworzyć wrota; zbrojni ludzie wysypali się, aby zawładnąć osadą. Później podpalono domy Tenggi i Belarab, dosiadłszy ognistego kucyka, wyruszył na tryumfalny objazd, otoczony wielkim tłumem wyższych wojowników i straży.
Tej nocy biali opuścili ostrokół, otoczeni ludźmi niosącymi pochodnie. Pana Traversa trzeba było nieść aż do brzegu, gdzie dwie wojenne łodzie Belaraba czekały na znakomitych pasażerów. Pani Travers przeszła bramę pod rękę z d’Alcacerem. Twarz jej była nawpół zasłonięta. Szła przez tłum widzów stojących w świetle pochodni, patrząc prosto przed siebie. Belarab stał na czele grupy wojskowej starszyzny i udał, że nie widzi białych, gdy przechodzili obok niego. Zamienił uścisk dłoni z Lingardem, szepcząc zwykłą formułę przyjaźni; a gdy usłyszał, że potężny biały człowiek mówi: „Nigdy mnie już nie zobaczysz“ — poczuł niezmierną ulgę. Belarab nie pragnął już widzieć tego białego, lecz odwzajemnił uścisk dłoni Lingarda, uśmiechając się z powagą.
— Bóg jeden zna przyszłość — odrzekł.
Lingard szedł ku brzegowi sam jeden, czując że obcy jest wszystkim ludziom i opuszczony przez wszechwiedzącego Boga. Pierwsza łódź z Traversami minęła już krwawy blask rzucony przez pochodnie na wodę. D’Alcacer i Lingard wsiedli do drugiej łodzi. Mroczny cień zatoki, otoczonej ścianą nieprzeniknionego lasu, zamknął się wokół nich niebawem a plusk wioseł powracał echem w cichem, wilgotnem powietrzu.
— Nie wie pan, jakim sposobem stał się ten straszny wypadek? — zapytał d’Alcacer, który siedział w milczeniu obok Lingarda.
— Co za wypadek? — rzekł Lingard z wielkim wysiłkiem. — Gdzie pan taką rzecz słyszał? Wypadek! Niech pan mnie zostawi, panie d’Alcacer. Dopiero co wróciłem do życia — i zamknęło się nade mną, zimniejsze i ciemniejsze od grobu. Niechże się przyzwyczaję... Nie mogę jeszcze znieść brzmienia ludzkiego głosu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.