Ocalenie (Conrad)/Część VI/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

W trzydzieści sześć godzin później Carter, znalazłszy się w kajucie brygu sam na sam z Lingardem, podczas przerwy w rozmowie czuł nieledwie gnębiący, głuchy spokój płytkich wód, czekających na nowy zachód słońca.
— Nie spodziewałem się nigdy, że zastanę kogokolwiek z was przy życiu — zaczął znów Carter swym zwykłym, swobodnym tonem, lecz jego obejście było teraz znacznie mniej niedbałe, jakby w ciągu tych dni odpowiedzialności — przeżytych wśród mielizn na Wybrzeżu Zbiegów — dojrzały jego zapatrywania na świat, i na miejsce które w nim zajmował.
— Naturalnie — mruknął Lingard.
Obojętność tego człowieka, którego widywał zawsze działającego pod wpływem tajnej namiętności, wydała się przerażającą Carterowi, pełnemu młodzieńczej a rozważnej energji. Od chwili gdy znalazł się znów twarzą w twarz z Lingardem, usiłował skryć wstrząsające wrażenie jakiego doznał — z delikatnością, której nie zawdzięczał wychowaniu, lecz wrodzonej, dziecięcej wprost intuicji.
Wyjaśniając Lingardowi, w jaki sposób radził sobie na Wybrzeżu Zbiegów, usiłował jednocześnie zgłębić tę nową tajemnicę, i żadna siła nie powstrzymałaby go od tego. A przytem był dość młody aby pragnąć choć słowa pochwały.
— No, panie kapitanie — dowodził — jakby to się panu spodobało, gdyby pan zastał po powrocie na piaskach tylko na wpół spalone szczątki okrętów?
Czekał przez chwilę, i przejęty szczerem współczuciem odwrócił oczy od tego nieruchomego wzroku, od tej zgnębionej twarzy i zapadłych policzków, od tej postaci o nieposkromionej sile, pozbawionej ożywiającego ją ognia. Powiedział sobie: „On mnie wcale nie słyszy“ — i podniósł głos, nie zmieniając swego opanowanego tonu:
— Wczoraj rano byłem w kajucie, gdyśmy poczuli ten wstrząs, lecz huk dotarł do nas tylko jako głębokie dudnienie. Jednym skokiem znalazłem się u schodów, ale ten szacowny Shaw stał tam przedemną i wrzeszczał: „Trzęsienie ziemi“! Potem — bodajem zdechł, jeśli kłamię — noga mu się obsunęła i poleciał głową wdół aż na dno schodni. Musiałem się zatrzymać i podnieść go, zdążyłem jednak w czas na pokład i widziałem potężną, czarną chmurę, prawie że masywną, która wysunęła się z za lasu jak balon. Stała tam dość długo. Niektórzy z naszych kalaszów na pokładzie przysięgali, że widzieli czerwony błysk nad wierzchołkami lasu. Ale trudno mi w to uwierzyć. Domyśliłem się odrazu, iż coś wyleciało w powietrze tam na wybrzeżu. Mignęło mi najpierw przez głowę, że nigdy już pana nie zobaczę i postanowiłem natychmiast się przekonać, co pan taił przedemną. Nie, panie kapitanie! Niech pan się co do tego nie myli! Nie miałem zamiaru was opuścić — żywych czy umarłych.
Patrzył bacznie na Lingarda, mówiąc te słowa, i ujrzał pierwszy dreszcz ożywienia na tej zniszczonej twarzy. Zobaczył nawet, że wargi kapitana drgnęły; nie wydały jednak żadnego dźwięku i Carter odwrócił znów oczy.
— Może byłby pan lepiej zrobił, gdyby mi pan był wszystko powiedział; ale pan zostawił mnie tutaj samiuteńkiego, jako swojego zastępcę. Wziąłem się więc do roboty — takiej jaką przed sobą widziałem. Jestem marynarzem. Powierzono mi dwa okręty. I oto ma je pan oba, może pan odjechać na nich czy zostać, bić się czy uciekać — jak pan woli.
Śledził z zapartym oddechem wysiłek, na jaki Lingard musiał się zdobyć, aby wyrzec słowa upragnionej pochwały:
— Zuch z pana!
— I jestem w dalszym ciągu na pańskie rozkazy — dodał Carter porywczo, poczem odwrócił spiesznie wzrok od Lingarda, widząc że ten usiłuje się uśmiechnąć ale bez skutku. Carter nie wiedział co teraz zrobić: pozostać w kabinie, czy też zostawić samemu sobie, zostawić bez oparcia tego silnego człowieka. Z nieśmiałością najzupełniej obcą swemu charakterowi, której sam nie mógł zrozumieć, mruknął zachęcająco, wchodząc z zakłopotaniem w swoją rolę:
— Możeby pan się trochę położył, panie kapitanie? Przez ten czas mogę zająć się wszystkiem w razie potrzeby. Zdaje mi się, że pan jest strasznie zmęczony.
Lingard stał pochylony nad stołem naprzeciw Cartera, wspierając się sztywno na obu rękach, i patrzył osłupiałym wzrokiem — może na niego? Carter był bliski rozpaczy. Tak dalej być nie mogło. Zobaczył z ulgą, że Lingard potrząsa zlekka głową.
— Nie, panie Carter. Pójdę chyba na pokład — rzekł kapitan słynnego brygu Błyskawica, błądząc wzrokiem po kabinie. Carter usunął się zaraz na bok, ale Lingard poruszył się dopiero po chwili.
Słońce już było zaszło, nie zostawiając tego wieczoru żadnego śladu swej wspaniałości na niebie czystem jak kryształ, na wodach bez jednej zmarszczki. Zdawało się, że wszelkie barwy zniknęły ze świata. Nadchodzący cień, subtelny jak aromat, wznosił się z czarnego brzegu który leżał wpoprzek wschodniego półkola; a cisza wewnątrz horyzontu była tak doskonałą, iż można było pomyśleć, że się jest poza czasem. Bryg i szkuner, zwrócone dziobem w tę samą stronę, tkwiły na kotwicy w środku głównej cieśninki, czarne i podobne do zabawek na przejrzystych głębiach, wśród głuchej ciszy wieczoru. Lingard błądził zwolna tu i tam po tylnym pomoście, skrzyżowawszy ramiona i spuściwszy głowę na piersi. U jego boku Carter, bliski i niemy jak cień, chodził za nim, przejęty troskliwością i niepokojem...
Doznawał pierwszy raz w życiu podobnego uczucia. Nigdy jeszcze tak się nie troszczył ani o siebie, ani i żadnego innego człowieka. Indywidualność jego wzbogacała się o nowe przeżycia, a że był bardzo prosty, przyjmował to wtajemniczenie lękliwie, nie dowierzając sobie samemu. Zauważył z naiwnym niepokojem, iż Lingard nie spojrzał ani na niebo, ani na morze, ani na swój statek, ani na szkuner za rufą; ani na pokład, ani w górę, ani gdziekolwiek. Nie spojrzał na nic! I Carter poczuł, że jest jakoś bardziej samotny i pozbawiony oparcia niż wówczas, gdy ten człowiek zostawił go samego, powierzając mu dwa statki, tkwiące na płytkiem morzu jak w matni i otoczone ponurą jakąś tajemnicą. Odkąd Lingard powrócił, Carter zamiast pożądanej ulgi czuł iż dziesięćkroć większa odpowiedzialność ciąży na jego młodych barkach. Był głęboko przeświadczony, że trzeba coś zrobić aby się Lingard ocknął.
— Panie kapitanie — wybuchnął z desperacją, — pan nie może powiedzieć abym pana zanudzał od chwili, kiedy powitałem pana dziś rano na pokładzie, ale ja przecież muszę dostać jakieś instrukcje. Co z nami będzie? Czy mamy się bić, czy uciekać?
Lingard zatrzymał się nagle i teraz już Carter nie wątpił, że kapitan na niego patrzy. Świadczył o tem wyraźnie poważny i badawczy jego wzrok. „Aha!“ pomyślał Carter. „To nim wstrząsnęło“ — i czując, że nieśmiałość go opuszcza, skorzystał z okazji.
— Bo nie ulega kwestji, panie kapitanie, że bez względu na to co będzie, jeśli pan mnie nie weźmie na statek, zostanie pan bez oficera. Lepiej powiem panu odrazu, że wylałem stąd tego szacownego, bzikowatego, tłustego Shawa. Demoralizował całą załogę. Powiedziałem mu wczoraj, żeby poszedł i zabrał swoje manatki, bo go posyłam na jacht. Nie byłby mógł narobić większego harmidru, gdybym mu zaproponował, że go wyrzucę za burtę. Ostrzegłem go, że jeśli się nie wyniesie spokojnie, każę go związać jak barana wiezionego na rzeź. Zeszedł jednak z trapu na własnych nogach, pokazując mi pięść i obiecując, że się postara aby mię powiesili jako korsarza. Na jachcie nie może być szkodliwym. A teraz, panie kapitanie, na pana kolej rozkazywać a nie na mnie — Bogu dzięki!
Lingard odwrócił się nagle. Carter pozostał na miejscu. Po chwili usłyszał, że go kapitan woła z drugiej strony pokładu i poszedł tam z pośpiechem.
— Co to było z tym człowiekiem, którego pan znalazł wczoraj wieczorem na wybrzeżu? — spytał Lingard najłagodniejszym swym głosem. — Zdaje się, że mi pan o tem coś mówił, kiedy wróciłem na statek?
— Usiłowałem panu opowiedzieć — rzekł szczerze Carter. — Ale wkrótce dałem pokój. Pan zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to co mówię. Miałem wrażenie, że pan chce aby pana zostawić w spokoju. I co ja mogę wiedzieć o pańskich zwyczajach, panie kapitanie? Czy pan zdaje sobie sprawę, że od dzisiejszego ranka byłem pięć razy na dole i zaglądałem do pana? Siedział pan tam...
Zatrzymał się, a Lingard rzekł:
— Był pan pięć razy w kajucie?
— Tak. A za szóstym razem postanowiłem ściągnąć na siebie pańską uwagę. Nie mogę zostać bez rozkazów. Trzeba pilnować dwóch okrętów, tyle rzeczy jest do zrobienia...
— Niema już nic do zrobienia — przerwał Lingard pocichu lecz takim tonem, że Carter zamilkł na chwilę.
— Nawet i to byłoby dla mnie pewnego rodzaju wskazówką — ośmielił się wreszcie powiedzieć. — Nie mogłem pana zostawić tam w spokoju; słońce było już bliskie zachodu a przed nami długa noc.
— Czuję się jeszcze ogłuszonym — rzekł Lingard, patrząc prosto w twarz Carterowi, jakby śledził skutek tego wyznania.
— Czy pan był bardzo blisko tego wybuchu? — spytał młody człowiek ze współczuciem i ciekawością, szukając śladów katastrofy w powierzchowności Lingarda. Ale nic nie dostrzegł. Zdawało się, że ani jeden włos kapitana nie został osmalony.
— Blisko — mruknął Lingard. — Tak jakby to było w mojej głowie. — Ścisnął skronie rękami, które wkrótce opadły. — A co się dzieje z tym człowiekiem? — spytał nagle. — Skąd on się tu wziął?... Pewnie już teraz nie żyje — dodał z zazdrością.
— Owszem, panie kapitanie. Ma widać twardą skórę — odrzekł Carter. — Opowiem panu wszystko. Jak już panu mówiłem, zdecydowałem się was nie opuścić, żywych czy umarłych, i wczoraj, kiedy słońce popołudniu stoczyło się już trochę niżej, obsadziłem ludźmi dwie łodzie i podjechałem do brzegu, mierząc głębokość, aby znaleźć przejazd. Chciałem wrócić na statek i zacząć was szukać — z brygiem — albo i bez brygu — ale to nie należy do rzeczy. Spostrzegliśmy trzy czy cztery płynące kłody. Jeden z kalaszów w mojej łódce dojrzał na jednej z nich coś czerwonego. Przyszło mi na myśl, że warto podjechać i przekonać się co to jest. Był to sarong tego człowieka. Zaplątał się w gałęzie i powstrzymał go od zsunięcia się w wodę. Mówię panu, chyba nigdy nie byłem taki szczęśliwy jak wówczas, gdyśmy się przekonali, że ten człowiek jeszcze oddycha. Myślałem, że jeśli zdołamy go przywołać do życia, będzie mógł opowiedzieć mi wiele rzeczy. Kłoda, na której zawisł, wypłynęła z ujścia tego strumienia, i obliczyłem, że mógł się na niej znajdować najwyżej z pół dnia. Kazałem go znieść na dół przez główną lukę i umieścić w hamaku na międzypokładzie. Ledwie dyszał, ale w nocy przyszedł do siebie i wydostał się z hamaka, aby się położyć na macie. Widać tak mu było wygodniej. Odzyskał mowę dopiero dziś rano; zszedłem zaraz do kajuty, aby panu o tem donieść, ale pan nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Powiedziałem panu także, kto to jest; nie wiem czy pan mnie słyszał czy nie.
— Nie pamiętam — wyszeptał Lingard.
— Dziwni są ci Malaje. Dziś rano był ledwie żywy, a teraz podobno rozmawiał przez godzinę z Wasubem. Czy pan zejdzie do niego, panie kapitanie, czy też mam posłać paru ludzi, aby go przynieśli na pokład?
Lingard wyglądał przez chwilę jak oszołomiony.
— Któż to może być? — zapytał.
— Otóż to jest człowiek, którego pan wysłał w pogoń za naszym gigiem wówczas w nocy, kiedy pana spotkałem. Jak to oni go nazywają? Dżaffir, zdaje mi się. On chyba był u pana tam na lądzie, panie kapitanie? Czy nie dotarł do pana z listem, który mu wręczyłem? Wyglądał mi na wielkiego zucha. Poznałem go w chwili gdyśmy go zdjęli z tej kłody.
Lingard chwycił się za więź najwyższego masztu, która nawinęła mu się pod rękę. Dżaffir! Dżaffir! Najwierniejszy z wiernych; goniec w ostatecznych chwilach; śmiały i oddany sługa! Rozpacz przygniotła Lingarda.
— Nie, nie potrafię tego znieść — szepnął do siebie, patrząc na czarne jak atrament wybrzeże leżące przed jego oczami wśród wszechogarniającego cienia, który zasnuwał powoli szarą przejrzystość płycizn. — Niech pan mi przyśle Wasuba. Zejdę do kajuty.
Skierował się ku osłonie zejścia i nagle przystanął.
— Czy nie było dziś łodzi z jachtu? — zapytał, jakby coś nagle przyszło mu na myśl.
— Nie, panie kapitanie — odrzekł Carter. — Nie mieliśmy dziś z jachtu żadnych wiadomości.
— Niech mi pan przyśle Wasuba — powtórzył z powagą Lingard, idąc wdół po schodach.
Stary serang, wchodząc bez szelestu, zobaczył, że jego kapitan — wiele razy tak go widywał — siedzi pod złoconemi gromami, napozór jak zawsze silny na ciele, jak zawsze potężny w swem bogactwie i wiedzy o tajnych słowach, które rozkazują ludziom i żywiołom. Stary Malaj przykucnął o parę stóp od Lingarda, oparł się grzbietem o gródź wykładaną satynowem drzewem i splótł ręce między kolanami, wznosząc stare oczy o czujnym, życzliwym wyrazie ku twarzy białego człowieka.
— Wasubie, teraz wiesz już wszystko. Czy oprócz Dżaffira nie został nikt przy życiu? Czy wszyscy zginęli?
— Obyś żył wiecznie! — odrzekł Wasub.
— Zginęli wszyscy! — wyszeptał Lingard ze zgrozą, a Wasub skinął zlekka głową po dwakroć. Jego załamujący się głos brzmiał żałośnie.
— To wszystko prawda! Wszystko prawda! Zostałeś sam, tuanie — zostałeś sam jeden!
— Takie było ich przeznaczenie — rzekł wreszcie Lingard z wymuszonym spokojem. — Ale czy ci Dżaffir powiedział, jak to nieszczęście się stało? Jakim sposobem ocalał — abyś go znalazł?
— Pan jego kazał mu wyruszyć — a on usłuchał — zaczął Wasub i utkwił wzrok w suficie, mówiąc zaledwie dość głośno, by Lingard mógł go usłyszeć. A kapitan, pochylony naprzód na krześle, wzdrygał się w duchu przed każdem słowem, które go dochodziło, a jednak za nic w świecie nie byłby żadnego opuścił.

Ta katastrofa spadła mu na głowę jak grom z błękitu, o wczesnej porannej godzinie dnia poprzedniego. Z brzaskiem Belarab posłał po Lingarda, aby prowadzić dalej rozpoczętą rozmowę.
Lingard poczuł nagle, że pani Travers usuwa rękę z jego głowy. Przywołał go do przytomności jej głos, szepczący poufnie do ucha: „Niech pan wstanie. Jacyś ludzie nadchodzą“. Wstał z ziemi. Światło było mętne, powietrze pełne mgły; Lingard zaczął stopniowo rozróżniać kształty nad głową i u swych stóp: drzewa, domy, ludzi śpiących na ziemi. Nie poznawał ich. To była tylko okrutna zmiana snu. Któż może wiedzieć co jest rzeczywistem na tym świecie? Rozglądał się oszołomiony; był wciąż pijany potężnym napojem zapomnienia, który zdobył dla siebie. Tak, ale to ona pozwoliła mu czarę pochwycić. Spojrzał na kobietę siedzącą na ławce. Nie drgnęła. Trwała nieruchomo w tej samej pozie przez wiele godzin, darząc go na jawie snem nieskończenie kojącym, niezmiernem szczęściem bez dźwięku i ruchu, bez myśli, bez wesela; szczęściem pełnem niesłychanej błogości — jak marzenie obejmujące świat cały, marzenie przeniknięte smutkiem i pachnące miłością. Nie poruszyła się wcale przez długie godziny.
— Jesteś najhojniejszą z kobiet — rzekł. Pochylił się nad nią. Patrzyła szeroko rozwartemi oczyma. Wargi jej były zimne. To go nie zdziwiło. Wyprostował się i stał u jej boku. Żar przepala wszystko, ale ona ze swemi zimnemi wargami wydała mu się niezniszczalną — i może nieśmiertelną!
Nachylił się znów, lecz tym razem ucałował tylko frendzlę jej szarfy. Potem odwrócił się i ruszył na spotkanie trzech ludzi, którzy pojawili się za rogiem chaty mieszczącej jeńców i szli ku niemu miarowemi krokami. Zażądali aby się stawił w izbie obrad. Belarab już nie spał.
Posłowie wyrazili zadowolenie iż biały czuwa, ponieważ Belarab pragnął udzielić mu natychmiast wiadomości pierwszorzędnej wagi. Wydało się Lingardowi, że nie spał już od niepamiętnych czasów. Ale tego, czy żyje, nie był tak bardzo pewien. Nie wątpił o tem, że istnieje; ale czyż to może być życie, ta zupełna obojętność, ta dziwna pogarda dla wszystkiego co oglądają jego oczy, ta niechęć do słów, to zwątpienie o ważności rzeczy i ludzi? Usiłował odzyskać władzę nad sobą, nad sobą jakim był przedtem, kiedy miał w życiu coś do zrobienia, kiedy mówił do ludzi i słuchał ich słów. Ale to było za trudne. Urzekło go potężne poczucie egzystencji o wiele wyższej nad zwykłą świadomość życia, egzystencji, której niepodobna było udźwignąć — ogromu przeciwieństw, rozkoszy, zgrozy, radosnych uniesień i rozpaczy — a której uniknąć się nie dało. Nie było w tym wszystkiem spokoju. Ale któż pragnie spokoju? Lepszem jest poddanie się losowi — boska pustka w duszy i straszliwa błogość opieszałego ciała, zagarniętego przez olbrzymią falę. Jeżeli to jest istnieniem, wówczas Lingard wie że istnieje. I wie, że ta kobieta istnieje również, porwana tym samym prądem — istnieje bez słowa, bez ruchu, bez zapału! Niezniszczalna — i może nieśmiertelna!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.