Ocalenie (Conrad)/Część VI/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Lingard trwał ze stoicyzmem wśród zimna i mroku swego odzyskanego życia, słuchając jak Wasub powtarza mu opowiadanie Dżaffira. Twarz starego seranga wyrażała głębokie zgnębienie, a w nieprzerwanym jego szepcie brzmiał niezmierny smutek.
— Tak, na Allaha! Byli tam wszyscy: ten tyran Tengga, hałaśliwy jak zwykle głupcy; radża Hassim, władca pozbawiony kraju; Daman, wędrowny wódz i trzech pangeranów dowodzących morskimi rozbójnikami. Weszli śmiało na pokład, ponieważ tuan Jörgenson udzielił im na to pozwolenia, a sens ich słów był taki, że ty, tuanie, jesteś dobrowolnym więźniem w ostrokole Belaraba. Czekali całą noc na posłańca ze słowami pokoju od ciebie lub Belaraba. Ale że nic nie nadeszło, wyruszyli z brzaskiem na lagunę by zawrzeć przyjaźń z tuanem Jörgensonem; ponieważ — tak brzmiały ich słowa — ty, tuanie, jesteś jak gdyby nieobecny, i masz mniej siły od martwego człowieka, będąc poprostu niewolnikiem tych dziwnych białych ludzi i więźniem Belaraba. Tak gadał Tengga; Bóg odebrał mu wszelką mądrość i wszelką bojaźń. A przytem myślał widać, że jest zupełnie bezpieczny, ponieważ radża Hassim i księżniczka Immada znajdowali się na statku. Powiadam ci, siedzieli jako jeńcy pośród twych nieprzyjaciół! Księżniczka Immada, zasłoniwszy twarz, zawodziła pocichu. Radża Hassim dał znak Dżaffirowi, a ten stanął u jego boku i rozmawiał ze swym panem. Główna luka była otwarta; wielu Illanunów zgromadziło się koło niej, aby popatrzeć wdół na towary zgromadzone na statku. W życiu swojem nie widzieli tylu łupów. Dżaffir i jego pan słyszeli wyraźnie, jak tuan Jörgenson i Tengga rozmawiali z sobą. Tengga rozprawiał głośno, a słowa jego były słowami skazanego człowieka, gdyż zażądał, aby tuan Jörgenson wydał jemu oraz Damanowi broń i wszystko, co było na statku. „A wówczas“ rzekł, „pobijemy Belaraba, zawrzemy przyjaźń z tymi białymi i obejdziemy się z nimi wspaniałomyślnie, pozwalając by odpłynęli bez szwanku do swego kraju. Nie pragniemy ich tutaj. Ty, tuanie Jörgensonie, jesteś jedynym białym, o którego dbam“. Dalej słyszeli, jak Jörgenson rzekł do Tenggi: „Teraz gdy mi powiedziałeś już wszystko co masz na myśli, jedź lepiej na brzeg z twoimi przyjaciółmi i powróć jutro“. A Tengga zapytał: „Jakże to! Czyżbyś wolał jutro ze mną walczyć, niż żyć ze mną w pokoju przez długie dni?“ Tu roześmiał się i trzepnął się po udzie. A tuan Jörgenson odpowiedział:
— „Nie, nie chcę z tobą walczyć. Ale nawet pająk zostawia musze chwilę czasu na odmówienie modlitwy“.
— Słowa tuana Jörgensona zabrzmiały bardzo dziwnie i głośniej niż kiedykolwiek. O radżo Laucie, Dżaffir i biały człowiek czekali także całą noc na jakiś znak od ciebie: wystrzał, czy ognisko zapalone zamiast sygnału aby pokrzepić ich serca. Ale nic takiego nie było. Radża Hassim rozkazał szeptem Dżaffirowi, aby skorzystał z pierwszej sposobności i skoczył przez burtę, zabierając dla ciebie posłanie przyjaźni i pożegnania. Czyżby radża i Dżaffir przewidywali co będzie? Któż to wie! Ale cóż mogli przewidywać dla ludzi z Wajo jeśli nie nieszczęście, bez względu na to co tuan Jörgenson postanowił uczynić? Dżaffir przygotował się do wykonania rozkazu swego pana, choć wobec tylu nieprzyjacielskich czółen na wodzie nie mógł się spodziewać, że zdoła dotrzeć do brzegu; a co się tyczy ciebie, tuanie, nie był wcale pewien, czy jeszcze jesteś przy życiu. Ale nie powiedział o tem radży. Nikt nie patrzył w ich stronę. Dżaffir przycisnął rękę swego pana do piersi i czekał na sposobność. Mgła zaczęła odpływać i wkrótce wszystko odsłoniło się przed oczami. Tuan Jörgenson stał, trzymając w palcach zapalone cygaro. Tengga siedział przed nim na jednem z krzeseł, których używali biali ludzie. Jego świta cisnęła się wkoło niego, razem z Damanem i Sentotem, który szeptał zaklęcia; i nawet pangeranowie podeszli bliżej do luki. Sposobność dla Dżaffira nadeszła, ale ociągał się, stojąc u boku swego radży. Słońce świeciło bardzo jasno wśród przejrzystego powietrza. Tuan Jörgenson spojrzał raz jeszcze ku ostrokołowi Belaraba. O Radżo Laucie! Ale nic tam się nie działo — nie rozwinięto nawet flagi, którejby nie było przedtem. Dżaffir spojrzał także w tę stronę, a gdy odwrócił głowę, ujrzał że tuan Jörgenson — wpośród dwudziestu włóczni, które w każdej chwili mogły utkwić w jego piersi — bierze do ust cygaro i skacze w lukę. W tej samej chwili radża Hassim pchnął Dżaffira ku burcie i Dżaffir skoczył przez poręcz.
— Był jeszcze w wodzie, gdy cały świat pociemniał, jakby słońce rozpękło się z hukiem i wyzionęło ducha. Nadbiegła wielka fala; kawały drzewa, żelaza i członki poszarpanych ludzi kotłowały się, pluszcząc, wkoło Dżaffira. Woda wyrzuciła go na brzeg. Zdołał wyczołgać się z błota. Coś go ugodziło gdy płynął, i myślał że umrze. Ale życie drgało w nim jeszcze. Miał dla ciebie zlecenie. Czołgał się długo na rękach i kolanach pod wielkiemi drzewami, bowiem niema spoczynku dla gońca, póki nie wypełni powierzonego mu zlecenia. Wreszcie znalazł się na lewym brzegu zatoki. I czuł wciąż jeszcze, że życie w nim się kołacze. Tedy zaczął płynąć na drugą stronę, gdyż jeśli byłeś przy życiu, musiałeś tam się właśnie znajdować. Płynąc, poczuł, że siły go opuszczają. Zdołał się wygramolić na niesioną prądem kłodę i leżał na niej jak martwy, aż wreszcie wciągnęliśmy go do jednej z naszych łódek.
Wasub przestał mówić. Wydało się Lingardowi, że jest niemożliwem aby śmiertelny człowiek mógł cierpieć bardziej, niż on cierpiał w owej chwili — gdy zapadło milczenie, pełne niemych obrazów ogólnej niejako zagłady. Czuł się poszarpanym na sztuki, jakby ów czyn gwałtowny, którym Jörgenson dał wyraz swej bezwzględnej nieufności do życia — jakby ów czyn roztrzaskał mu duszę, zostawiając ciało pozbawione wszelkiej odporności i siły, wydane na pastwę bezgranicznym wyrzutom sumienia i nieskończonemu żalowi.
— Zostaw mnie, Wasubie — rzekł. — Oni wszyscy nie żyją — ale ja chciałbym zasnąć.
Wasub podniósł nieme, stare oczy ku twarzy białego człowieka.
— Tuanie, trzeba koniecznie abyś wysłuchał Dżaffira — rzekł cierpliwie.
— Czy on jest bliski śmierci? — zapytał Lingard cicho i ostrożnie, jakby się lękał dźwięku własnego głosu.
— Któż to wie? — Głos Wasuba zabrzmiał cierpliwiej niż kiedykolwiek. — Na ciele jego niema rany, ale, o tuanie, on żyć nie pragnie.
— Opuszczony przez swego Boga — szepnął Lingard do siebie.
Wasub milczał przez chwilę, nim zaczął dalej mówić.
— I, tuanie, on ma dla ciebie zlecenie.
— Naturalnie. Otóż ja nie chcę słyszeć tego zlecenia.
— Zlecenie od tych, którzy nie przemówią do ciebie już nigdy — ciągnął Wasub wytrwale ze smutkiem. — Wielka odpowiedzialność ciąży na Dżaffirze. To są słowa samego radży. Dżaffirowi trudno jest umrzeć. Szepcze wciąż o pierścieniu, który był dla ciebie przeznaczony i który on wypuścił z pod swojej pieczy. Był to wielki talizman!
— Tak. Lecz nie podziałał tym razem. A jeśli pójdę i powiem dlaczego, będzie mógł to powtórzyć swemu radży, o Wasubie, ponieważ mówisz, że jest już umierający... Ciekawym gdzie się też spotkają — mruknął do siebie.
Raz jeszcze podniósł Wasub oczy ku twarzy Lingarda.
— Raj jest udziałem wszystkich wiernych — szepnął, niezachwiany w swej prostej wierze.
Człowiek, którego unicestwiło spojrzenie rzucone wgłąb raju, popatrzył głęboko w zwrócone na siebie oczy starego Malaja. Potem wstał. Idąc ku głównej luce, dowódca brygu nie spotkał na pokładzie nikogo, jakby cała ludzkość go opuściła prócz tego starca, który szedł przed nim, i tego drugiego człowieka, który konał, oczekując jego nadejścia wśród gęstniejącego zmierzchu. Na dole, w świetle padającem przez lukę zobaczył młodego kalasza o szerokiej, żółtej twarzy i sztywnych jak drut włosach, sterczących prostemi kosmykami z fałd chustki owiniętej koło głowy; ów kalasz pochylał gliniany dzbanek do ust Dżaffira, leżącego nawznak na stosie mat.
Powolny obrót szklistych już źrenic — które mignęły czernią i bielą wśród zapadającego mroku — świadczył, że wierny goniec książąt zdał sobie sprawę z obecności człowieka, znanego tak długo jemu i jego ziomkom pod nazwą Króla Morza. Lingard ukląkł blisko głowy Dżaffira, która obróciła się zlekka z boku na bok i znieruchomiała z oczyma utkwionemi w belce górnego pokładu. Lingard nachylił ucho ku ciemnym wargom.
— Wykonaj powierzone ci zlecenie — rzekł łagodnie.
— Radża pragnął ująć raz jeszcze twą dłoń — szepnął Dżaffir tak słabym głosem, że Lingard musiał raczej odgadywać słowa aniżeli ich słuchać. — Miałem ci powiedzieć — ciągnął dalej i nagle urwał.
— Co mi miałeś powiedzieć?
— Abyś wszystko zapomniał — rzekł Dżaffir głośno z wysiłkiem, jakby rozpoczynał jakąś przemowę. Lecz po tych słowach zamilkł, póki Lingard nie wyszeptał:
— A księżniczka Immada?
Dżaffir zebrał wszystkie swe siły.
— Nie miała już nadziei — wyrzekł wyraźnie. — W chwili wyrocznej siedziała na osobności, zawodząc, z zasłoną na twarzy. Nie widziałem nawet jej lic.
Lingard zachwiał się tak gwałtownie nad umierającym człowiekiem, że Wasub, stojący tuż obok, pośpieszył go chwycić za ramię. Zdawało się iż Dżaffir nie zdaje sobie już sprawy z niczego; wpatrywał się ciągle w belkę.
— Czy słyszysz mię, o Dżaffirze — zapytał Lingard.
— Słyszę.
— Nie dostałem wcale pierścienia. Kto miał mi go zanieść?
— Daliśmy go białej kobiecie — oby piekło stało się jej udziałem!
— Nie! stanie się moim udziałem — rzekł Lingard z rozpaczliwą siłą, a Wasub wzniósł obie ręce w przerażeniu. — Ponieważ — słuchaj Dżaffirze — gdyby mi była dała ten pierścień, dostałby się człowiekowi, który był niemy, głuchy i pozbawiony wszelkiej odwagi.
Niepodobna było powiedzieć, czy Dżaffir słyszał te słowa. Nie odezwał się wcale; w strasznem jego spojrzeniu nie zaszła żadna zmiana, lecz jego ciało, wyciągnięte pod bawełnianem prześcieradłem, poruszyło się, jakby się chciało odsunąć od białego człowieka. Lingard dźwignął się zwolna, dając znak Wasubowi aby pozostał na miejscu, i poszedł na pokład, nie spojrzawszy już więcej na konającego Malaja. I znów odniósł wrażenie, że stąpa po szańcu opuszczonego okrętu. Steward — mulat — spoglądający przez szparę w drzwiach kredensu, widział że Lingard wszedł chwiejnym krokiem do kajuty i zatrzasnął drzwi z hukiem za sobą. Przez więcej niż godzinę nikt się do tych zamkniętych drzwi nie zbliżył, aż wreszcie Carter zszedł po schodach i nie usiłując wejść do kajuty, zapytał:
— Czy pan tam jest?
Odpowiedź: „Może pan wejść“ — uspokoiła młodego człowieka swem silnem brzmieniem. Wszedł do kajuty.
— A co?
— Dżaffir umarł. W tej chwili. Sądziłem, że pan zechce o tem wiedzieć.
Lingard patrzył uporczywie w Cartera, myśląc że teraz, gdy Dżaffir już nie żyje, nie został nikt na pustej ziemi, aby wypowiedzieć słowo wymówki; nikt, ktoby wiedział o wielkości jego zamiarów, o obowiązkach wierności, łączących go z Hassimem i Immadą, o głębi jego przywiązania do tych ludzi, o potędze jego wizyj i o bezgranicznem zaufaniu, które stało się jego nagrodą. Wybuch warjackiej pogardy Jorgensena dla ludzkiego życia sprawił, że tego wszystkiego jak gdyby nigdy nie było. Stało się to tajemnicą zamkniętą nazawsze w piersi Lingarda.
— Powiedz pan Wasubowi aby otworzył pakę z materiałami i dał załodze bawełniane prześcieradło — niech go pogrzebią jak się należy zgodnie z jego wiarą. I niech się to odbędzie dziś w nocy. Trzeba im dać i łodzie. Przypuszczam, że go zawiozą na tę ławicę.
— Tak, panie kapitanie — rzekł Carter.
— Niech wezmą wszystko czego potrzeba — szpadle, pochodnie... Wasub zaintonuje odpowiednie słowa. Raj jest udziałem wszystkich wiernych... Rozumie pan, panie Carter? Raj! Ciekawym, czem ten raj będzie dla niego? Jeśli nie powierzą mu zleceń, aby przedzierał się z niemi przez dżunglę, unikając zasadzek, płynąc wśród burzy i nie znając odpoczynku, nie będzie mu tam dobrze.
Carter słuchał z twarzą nieporuszoną. Zdawało mu się, że kapitan zapomina o jego obecności.
— I po wszystkie czasy będzie spał na tej mieliźnie — zaczął znów Lingard, siedząc na swem dawnem miejscu, pod pękiem złoconych gromów wiszących nad jego głową, z łokciami na stole i rękoma u skroni. — Jeśli chcą zatknąć deskę na grobie, niech wezmą kawał dębowej belki. Będzie tam tkwiła — aż do najbliższego mussonu. Prawdopodobnie.
Carter czuł się nieswojo wobec tego wytężonego wzroku, który o włos go mijał i w zamkniętej kabinie wydawał się strasznym w swym przenikliwym, dalekosiężnym wyrazie. Ale ponieważ go nie odprawiono, wolał pozostać.
— Wszystko będzie jak pan sobie życzy, panie kapitanie — rzekł. — Sądzę, że jacht wyruszy zaraz jutro rano, panie kapitanie.
— Gdyby nie wyruszył, to chyba trzeba mu będzie posłać jakichś parę solidnych strzałów — to go ożywi — co, panie Carter?
Carter nie wiedział czy się uśmiechnąć, czy udać zgorszenie; w końcu zrobił i jedno i drugie, ale nie zdołał ani słowa z siebie wydobyć. Lingard odpowiedzi nie oczekiwał.
— Pan zamierza pewno ze mną pozostać, panie Carter?
— Powiedziałem panu, panie kapitanie, że jestem na pańskie rozkazy, jeśli pan mnie potrzebuje.
— W tem sęk, panie Carter, że już nie jestem człowiekiem, do którego pan mówił wtedy wieczorem koło Carimaty.
— I ja również, że się tak wyrażę, nie jestem tym samym człowiekiem, panie kapitanie.
Natężenie we wzroku Lingarda osłabło; spojrzał w zadumie na młodego marynarza.
— Ale bryg będzie pana potrzebował. On się nigdy nie zmieni. To najpiękniejszy statek tych mórz. Będzie mnie dalej nosił, jak nosił mnie do tej pory, tylko że...
Rozplótł ręce i rozłożył je szerokim gestem.
Carter czuł w swej prostoduszności największe współczucie dla tego człowieka, który rzeczywiście wyratował białych z opresji, lecz przytem jakby zgubił swą własną duszę. Carter słyszał już coś nie coś od Wasuba. Z tej historji, opowiedzianej łamaną angielszczyzną przez starego seranga, zrozumiał, że dwoje malajskich przyjaciół kapitana — mężczyzna i kobieta — zginęło w tajemniczej katastrofie. Ale dlaczego i jak to się stało, absolutnie nie mógł pojąć. Naturalnie taki człowiek jak kapitan musi być strasznie zgnębiony...
— Przyjdzie pan prędko do siebie, panie kapitanie — rzekł tonem możliwie najserdeczniejszym.
Lingard potrząsnął przecząco głową z taką samą prostotą. Myślał o martwym Dżaffirze, który wypełnił ostatnie zlecenie, któremu nie mąciły już spokoju te wszystkie ziemskie sprawy. Dano mu rozkaz, aby powiedział Lingardowi, że ma o wszystkiem zapomnieć. Serce się wzdrygnęło w Lingardzie. Mógł był pomyśleć ze zgrozą, że bryg się dostał pod skrzydła samego anioła rozpaczy — tak przygnębiającem, tak ostatecznem i beznadziejnem wydało mu się milczenie, wśród którego obaj z Carterem bacznie na siebie patrzyli.
Lingard sięgnął po kartkę papieru — leżało ich kilka na stole — wziął pióro, myślał przez chwilę i napisał:
„Niech pani spotka się ze mną o świcie na ławicy“.
Zaadresował kopertę do pani Travers — jacht Hermit — i pchnął ją przez stół.
— Niech pan to pośle natychmiast na jacht, panie Carter. Zaraz, zaraz, proszę chwilę poczekać. Kiedy nasze łódki będą opuszczały bryg, każe pan strzelić z przedniej armaty. Chcę wiedzieć, kiedy zmarły opuści pokład.
Siedział samotnie, wsparłszy głowę na ręce i nadsłuchiwał, nadsłuchiwał bez końca armatniego wystrzału. Czy nie usłyszy go nigdy? Gdy rozległ się wreszcie — stłumiony, odległy — lekkie drgnięcie przebiegło kadłub brygu, a Lingard nie poruszył się wcale, czując wyraźnie, mając pewność prawie fizyczną, że pod bawełnianem prześcieradłem, spowijającem zwłoki, opuściło statek także coś z jego własnej duszy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.