Noc i świt/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 13.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
13.

Deszcz uparty zalewał przestrzenie wypłowiałych ściernisk i ciemnych podoryw, zachlapywał nadmierną wilgocią i okradał z ostatnich wdzięków gasnące lato. Kraj płakał sennie, szarzał pusty i nieruchomy. Tylko, niby powolny potok błota, ruszała się wśród kraju szosa tłumem ludzkim. Szara hołota piesza przy szarych, ładownych wozach, konie ciężko utyskujące nad wleczonym ciężarem, krowy za wozami ospałe — — sunęły jak chmura gęstsza, przyziemna przez zamgloną widownię. Pohukiwania poganiaczy, piski dzieci, chrząkanie świń, gdakanie ptactwa, skrzypienie wasągów i osi — zlewały się z szumem deszczu niemiłosiernym.
Obraz karawany był jakby umieszczony w fałszywym krajobrazie. Ludność wiejska, zdaje się po twarzach, ubiorach i uprzęży — gdzieś z Królestwa — wlokła się przez kraj daleki, białoruski. I sama fala ludzka przeciągająca nie była jednolita.
Tu grupa jakby zorganizowana, zamożniejsza w konie i bydło, gardząca nędzą i mocno zuchowata — to Radomianie, którzy poszli odważnie w świat od swych spalonych domów i zbiorów, ale już teraz liczą z pewnością na rychły powrót do swoich popiołów. Nie dążą naoślep; sumują, gdzieby zapaść bliżej, byle przezimować i powrócić.
Ówdzie tłum pieszy, prawie bez wozów, czarniawy na twarzach, głodny i zawistny w oczach — to mieszkańcy Grodzieńszczyzny, którzy chętnie porzucili swe chude zagony, aby poszukać działek urodzajniejszych i większych, obiecanych podobno na lepszym Wschodzie.
Miesza się to często, przepycha się coraz gwałtowniej, bo czuje instynktowo wpobliżu „punkt żywnościowy“, niespotkany już od dni wielu, ósmy pono podczas dwumiesięcznej wędrówki aż pod Słuck.
Nie wszędzie taka otucha panuje w szeregach, jak przy wozach przezornych Radomian, zaopatrzonych w kartofle, w kaszę, nawet w niejakie grosiwo. Inne gromadki mocno już głodne i próbowały brać co się dało i nie dało przy drodze. W początkach wędrówki wsie i folwarki litowały się czasem nad losem „bieżenców“ i przyjmowały przychylnie mniejsze gromadki. Ale gdy tłum zgęstniał na szosie Słuckiej i na dojazdach do Mińska, mieszkańcy wylęgali na spotkanie, zbrojni w zaostrzone koły, a od zabudowań folwarcznych niejeden strzał dano w kierunku nacierającej nędzy, dla postrachu i dla ochrony dobytków, których nie było sporo w tym kraju. Zwłaszcza Grodzieńczuki dopominali się energicznie o strawę, wykopywali kartofle przy drogach, rwali płoty na opał, podchodzili do osad i śpiżarni jak najbliżej. Psuli reputację ogółowi uchodźców i zniechęcali litościwe porywy mieszkańców, a nawet wywoływali czynny opór. Im dalej, tem głodniejsza, tem rozpaczliwsza wlokła się rzesza po nieznanych drogach do wątpliwego celu, pchnięta przez nieludzki ukaz.
W grupie Radomian szedł człowiek sążnisty z długą brodą, dobrze już znany setkom ludzi, bo wyróżniał się z tłumu swym wzrostem, ubiorem ni to cygańskim, ni to mnisim, i serdeczną ofiarnością. Sam się nazywał „starszym Bratem“ i tak się pospolicie do niego odzywano. Od wymarszu z pod Inogóry, gdzie się przyplątał do pochodu, aż do szosy Słuckiej, którą mierzył krokami obecnie, wychudł znacznie, sterał się, ale nie omdlał na duchu. Nie miał z sobą zapasów żywności, ale znaczny chyba zapas pieniędzy, bo płacił ciągle za jedzenie, a gdzie się dało, zakupywał w większej ilości i rozdawał między najuboższych. Obliczali go sąsiedzi w marszu, że przez te kilka tygodni wydał z kieszeni ze 325 rubli. W ostatnich dniach cości mniej jada i mniej rozdaje; albo się opamiętał? albo i zapas grosza ma się ku końcowi?
Inny też był pożytek ze „starszego Brata“. W pochodzie gada ci on tam, bąka, czasem do rzeczy, a czasem śmiesznie. Ale kiedy zastąpić się trzeba za gromadę, wtedy zuch! Pamiętano mu, że przy dojściu do jednego dworu polskiego jak przemówił ogniście do dziedziców, którzy wyszli na ganek, to się najprzód popłakali, a potem kazali wieczerzę gotować na pięćdziesiąt mis, siana dla koni dali i korzec gruszek dla dzieci.
I drogę zna. Wie, gdzie co nastąpi: czy rzeka, czy osada, jak tę kartę rozwinie, co ją złożoną nosi w zanadrzu. Tylko gdzie „punkt żywnościowy“ wyskoczy, tego nikt i on nawet nie zgadnie, bo to przez czynowników nowo jest urządzone i kiepsko. Zupę dadzą z byle czego, czaj i po cztery — pięć kawałków cukru.
Kocha starszy Brat bliźniego swego według przykazania — i nietylko porządnego gospodarza, ale nawet prostego złodzieja. Nagada któremu, kiedy go na złym uczynku przyłapie, a potem mu rękę na głowę położy i da jeszcze chleba. Na księdzaby on się zdał, bo i księże ruchy ma. Że to dzieci mrą od chorób i od fatygi, a niepodobna umarłe z żywemi wieźć, a na pogrzeb ani się tu zatrzymać, bo mógłby człowiek drogę i towarzystwo zgubić, wiele się tego drobiazgu przy drodze porzuca niepogrzebionego. — To kiedy zmarło się Walentowemu mizeractwu z naszych wozów i wielkie było po niem płakanie, bo matka nie dawała przy drodze porzucić, starszy Brat sam, siedząc na wozie, krzyżyk foremnie ustrugał i napis na nim położył, kto i czyj, a potem z rodzicami zbiegł z drogi na cmentarzyk, dołek wykopali, krzyż zasadzili i Brat, niby ksiądz pobłogosławił grobowczyk. Potem nas żywych dogonili.
Taka cicha, ale dobra sława szerzyła się w pochodzie o Celestynie Łubie.
Dochodził już do Słucka, srodze zdrożony, ale w usposobieniu dużo lepszem, niż mu je sprawiała bezczynność warszawska. Czuł się nareszcie czynnym atomem w tej wojnie, a nawet kimś dobroczynnym choć w niewielkim zakresie działalności. Polubił swój dorywczy zawód instruktora i przewódcy nieszczęsnych prostaków i odnajdywał w nich wiele cnót i zalet społecznych i towarzyskich, rzadziej trafiających się w sferach kulturalnych. Zauważył przedewszystkiem, że ci ludzie mniej kłamią, niż tak zwane sfery inteligentne; mniej też żywią się wmówionemi kłamstwami; nie można ich przekonać, że czarne jest białe, że Żyd może być przyjacielem Polaka, albo że zapalone łuczywo może oświetlić ziemię i niebo, jak słońce.
Łuba zaprzyjaźnił się szczególniej z włościanami wsi Janowa w Radomskiem, których napotkał na samym początku ich wędrówki. Gdy powziął zamiar połączenia się z jakąś grupą uchodźców, pojechał w okolice Rudników i Inogóry, jako do kraju cennych wspomnień. Tam dowiedział się, że idzie na wygnanie wieś Janów. Dlaczego nie inna, lecz ta właśnie? Dlaczego nie wypędzano mieszkańców z pod Warszawy, lecz z Radomskiego, z Łomżyńskiego?... Pędzono skąd się dało i gdzie znalazł się jakiś gorliwy wykonawca ohydnego ukazu. Jak zwykle w Rosji, z planem źle pomyślanym, lub zgoła bez planu. Szły zatem tłumy tem nieszczęśliwsze, że czuły się wybranemi na nieszczęście, wyjątkam i od powszechnego losu.
Wóz, przy którym trzymał się Celestyn, należał do Więciorków, gospodarzy z Janowa, którzy tam musieli rej wodzić, bo i w pochodzie prym trzymali. Jan Więciorek szedł z żoną i z drobną dziatwą; wóz, w porównaniu do innych, był bogato ładowny, zaprzężony w dwa konie i ciągnął za sobą dwie krowy. Z tą rodziną miewał Łub a długie gawędy.
Nie zawsze deszcz padał; bywały dawniej, zwłaszcza w granicach Królestwa, dobre chwile j wypoczynku przy drodze, pod niebem pogodnem, w letnim wietrze niosącym wonie kwitnących koniczyn nasiennych. Na takim postoju pod gołem niebem rozkładano ogniska, warzono krupnik i herbatę. Z ziemi, choć nie tej przesiąkłej własnym potem, ale przecie łaskawej, czerpało się siłę na dalsze dźwiganie losu.
Na jednym z takich postojów opowiadał Więciorek Łubie swe niedawne przeżycia:
— Już ta bitwa była blisko — kosiłem w polu wykę dla koni, a Magda chleb piekła w chacie. A tu jak ci piarzgnie śrapnel w ziemię — ja do rowu! Siedzę w rowie i myślę: przyleci drugi śrapnel, jeszcze mnie tu zasypie — a nie pilno człowiekowi leżeć zasypanym w ziemi. Uciekłem do chaty...
Opowiadał rzeczowo, prawie z humorem, o zniszczeniu zbóż, o spaleniu własnego domu, jakby te klęski tak dotkliwe dla rolnika i chudopachołka były obcą jakąś historją.
Inaczej, goręcej i żałośniej opowiadała Janowa:
— Żeby to pan Brat widział naszą chatę! Pierwsza była we wsi od wielkiego traktu i najlepszą miała wodę. Samiśmy ją budowali i kochali, jak rodzoną. A paliła się nam na oczach, jak żeśmy z tego dołu na nią patrzali, gdzie schowani byliśmy przed „obstrełem“. Ani pomyślenia o ratunku! Tylko Jasiek skoczył, stajnie otworzył, konie i krowy wypędził — jakoś Pan Jezus je uchował. Ale świnie wyjść nie chciały z chlewka, ułożyły się tam w błocie i tak się na węgielki popiekły niebożęta, A co się tego dostatku zmarnowało w izbie, w komorze, w piwnicach! Jezusiczku mój najsłodszy! — — Albo i ta walizka, co ją Rus u nas zostawił — pamiętasz, Jasiek?
— Co nie mam pamiętać? — odrzekł Więciorek niechętnie.
— Jaka to waliza? — pytał Celestyn.
— A to, proszę Brata, płatnik pułkowy, czy tam szwadronowy ruski woził ją z sobą i z niej swoim żołnierzom zapłaty udzielał. Dobry nawet był Rus, zajeżdżał do nas, nocował, nic nam złego nie zrobił. Aż kiedyś przyjeżdża i mówi: idę ja na drugą pozycję — taszczi mój czemodan na czerdach — tak on górę nad chatą nazywał. Jeżeli wrócę, oddacie, a nie wrócę — czemodan wasz. I nie wracał więcej, niż miesiąc. Tośmy sobie z Magdą gadali: waliza ciężka, musi tam srebro być, a może i złoto. Grzech człowiekowi śmierci życzyć, a jeszcze niezłemu, ale jeżeli waliza przy nas ] zostanie, można będzie ziemi dokupić, albo i czego, więcej. Leżała, leżała na górze, aż i ona z dymem poszła.
— Nie mogliście chociaż w zgliszczach poszukać?
— Nie było kiedy, proszę Brata. W nocy zaraz po pożarze bitwa ucichła, ale poszła przez gromadę czyjaś komenda: uciekaj, kto w Boga wierzy, bo od rana będzie tu piekło. Tośmy w nocy wybierali się w drogę poomacku. Konie i krowy trzymaliśmy w ręku, woza nie było, bo już z naszego obrządku tylko komin sterczał między stertą głowni i popiołu. Wóz się znalazł na drodze — o ten, co go mamy — nie gospodarski, jeno żołnierski. Naładowaliśmy, co tam było w dole: trochę żywności, sprzętu i odzieży. I po nocy ruszyliśmy w imię Boże.
— Ziemia została — pocieszał filozoficznie Celestyn — odbudujemy chaty.
— To Brat miał także chatę? — pytał ciekawie Więciorek.
Celestyn przydługo brodę głaskał i wodził oczyma po bezmiarach ziemi i wiejskiego nieba.
— Chaty poprawdzie nie miałem — — ale budować będę... i będziemy wszyscy razem.
Taka wędrówka, wśród żałosnych wspomnień i niewygód, ale owiana jeszcze łaskawą pogodą i nadzieją, należała już do przeszłości. Im dalej na Wschód i w jesień, siła rozpędowa tych rzesz bezdomnych mdlała i zasępiały się umysły. Coraz częściej padały konie od wysiłku, a krowy podbijały racice nieprzywykłe do wędrowania przez setki kilometrów drogi bitej. Ludzie zapóźniali się raz po raz w szarej wstędze pochodu, padając przy drodze na odpoczynek przymusowy, częstokroć na wieczny. Starsze zwłaszcza nogi, rade nie rade, ustawały, polegając na nieznanej ziemi, a skołatane serca pytały trwożnie ziemi, czy im pozwoli jeszcze trochę pozostać na swej powierzchni. Bliźnich było coraz mniej przy drodze, a nawet i w zbratanym nędzą pochodzie, który wydłużał się niepomiernie, nie gwarzył już towarzysko, stękał tylko złowrogo wysilonym oddechem ludzi i zwierząt. Głód też wzmagał się, a do głodu żadne stworzenie ożywione nie przywyka.
Dzisiaj deszcz chłostał zawzięcie rzeszę, wlokącą się po trakcie Słuckim. Łuba szedł obok Więciorka za wozem, na którym siedziała matka z dziećmi, przykrytemi, czem się dało. Milczeli obaj mężczyźni w walce ze znużeniem, które, wyczerpując siły, znieczulało jednak nerwy, ogarniało mózgi bezmyślną zawziętością maszyny. Spocząć przecie niepodobna na zadeszczonem polu, a może przed nocą dojdzie się do Osady, któraby choć szopę pustą użyczyła gościnnie na spoczynek? A jeżeli noc zaskoczy w szczerem polu... toć przecie konie nocują bez dachu i żyją. A my to nie potrafimy?
Wtem poszedł dreszcz ożywczy po rozciągniętej gromadzie. Przednie wozy ruszyły raźniej i pociągały za sodą coraz dalsze fale jezdnych i pieszych. Wzdłuż szosy ścieżki polne równoległe zaroiły się od ludzi wymijających spiesznie pochód główny, z widocznym zamiarem dostania się na czoło.
— Aha — zagadał Więciorek — widać, że punkt żywnościowy blisko; Grodzieńskie już zwietrzyły i pchają się naprzód. — — Hej, Magda! popędźno szkapy! — odezwał się do żony.
Potem tłumaczył się przed Łubą:
— Mnie tam do rozdziału nie pilno; znajdziemy jeszcze co jeść z naszego wozu. Ale póki się one będą swoje porcje użerały, my zdążymy choć jaki dom znaleźć na nocleg. Trzeba pośpieszyć, bo i na to jest wielu ochotnych.
Tłum pieszych gęstniał około wozu Więciorków; łuż i środkiem szosy przedzierało się wielu na wyprzódki. Celestyn przeglądał te twarze nędzne, zapatrzone pożądliwie we mgłę przyszłości — wymowne okazy wiecznego wyścigu ludzi o lepszy kęs dla gęby, o lepsze legowisko na ziemi.
Usłyszał nagle krzyk ochrypły, rozpaczliwy, dolatujący zboku, z polnej drogi przy szosie:
— Dzieci! — miejcież Boga w sercu!...
I ujrzał scenę straszliwą. Stara, chwiejąca się kobieta czepiała się kurczowo ubrania młodej, która, wydzierając się jej, dążyła biegiem za mężczyzną. — — Już się odczepili oboje od staruszki — padła — powstała z mozołem i wyciągała bezradnie obie ręce, jakby macając powietrze.
W Celestyna wstąpił duch mściciela krzywdy. Wyprostował się sążniście i prawie groźnie rzekł do Więciorka:
— Widzicie?! — rzucili ją na polu. — Cóż? — weźmiemy ją na wóz?
Ale Więciorek nie zatrzymał się nawet i odrzekł kwaśno:
— Gdzie mam ją brać? Żonę zepchnę z woza, czy co?
Wtedy Celestyn przeszył towarzysza wędrówki spojrzeniem, przed którem tam ten spuścił oczy, lecz zdania nie zmienił.
Celestyn chwycił swój tłomoczek z wozu, zboczył z szosy i stanął przed porzuconą śród pola bezradną istotą:
— Trudno pani iść?... pomogę.
Ale staruszka bełkotała w rozpaczliwem osłupieniu:
— Czy oni daleko?... Wszyscy idą, czy stoją?... A tu kto?
Łuba stwierdził dopiero niechybnie, że staruszka była zupełnie ślepa. Poczuł kurcz litości w sercu i w gardle, ale opanował się i pocieszał, udając spokój:
— Śpieszą wszyscy do punktu żywnościowego, zdaje się że do Słucka — dogonimy — proszę podać mi rękę.
Stara nie kwapiła się do projektu; ręce jej opadły beznadziejnie:
— Nie dogonimy, nie! Już ja czuję: oni się chcą mnie pozbyć. — — Jechałam dotąd na wozie, na cudzym, parokonnym, — ale jeden koń padł dzisiaj, trzeba było ulżyć ciężaru — wymówili mi miejsce. Poszłam za dziećmi — nogi jeszcze jako tako — ale trudno za niemi zdążyć; wyrywali mi się, wyrywali, aż... teraz już się o nich nie zaczepię.
— A bliscy to byli pani ci... którzy odeszli?
— Jakże! — córka rodzona, Weronka! i mąż jej, Stasiak. Żywili mnie — niech im Bóg Najwyższy odpłaci! — i dzisiaj jeszcze jeść dali. Ale w tych dopustach, co latoś spadły na naród, męczą się serca w ludziach... i ich się dla mnie zmęczyły.
— Już ja ich tam... — chciał Celestyn obiecywać nawrócenie znieczulonych, ale przerwał, bo i sam nie wierzył.
Podpierał babinę pod łokieć i prowadził po ścieżce, ciągnącej się wzdłuż szosy. Szła jednak bardzo powoli i nieśmiało po oślizgłej od deszczu ziemi. Pochód uchodźców, przyśpieszony właśnie, mijał wartko; nie widać już było wozu Więciorków już minęły wogóle wozy; przesypywała się hołota piesza, mizerniejsza od poprzedniej, obojętna na wszystko, wpatrzona w ziemię, jak zwierzęta robocze. — — Już i te szeregi zaczynały się przerzedzać.
Łuba spojrzał z niepokojem za siebie; o sto kroków widniała droga pusta; o dopędzeniu pochodu z tą niedołężną towarzyszką nie było co marzyć.
Jedynem zdarzeniem pomyślniejszem było to, że deszcz ustawał. Ale staruszka ledwie już powłóczyła nogami, a wpobliżu nie majaczył ani jeden dach, którego protekcję możnaby uprosić, lub wreszcie przekupić. W kierunku dążenia pochodu, o jakich kilka wiorst wyrastały wprawdzie niby zarysy miasta, trudne do rozpoznania w zamglonem powietrzu. — — Ale dojść tam we dwoje będzie chyba trudno przed nocą. Celestyn, ujrzawszy wpobliżu drogi porzuconą na polu bronę, odezwał się:
— Przysiądźmy... zaprowadzę panią.
— To oni już przeszli? — — cicho tak.
— Nadciągną inni.
— Ale nie swoi — zaszlochała staruszka.
— I ja swój, matko — rzekł Celestyn melodyjnie.
— O Jezu drogi! — Kto pan taki?
— Szedłem z gromadą Janowską. Nazywali mnie starszym Bratem.
— Słyszałam, słyszałam... Niech Bóg Najwyższy..
Pochylała się, szukając łapczywie ręki prowadzącej. Ale Celestyn rękę swą usunął, a potem oburącz ujął lekko głowę starej towarzyszki.
Usiedli na bronie i odpoczywali. Staruszka szeptała pacierze.
Kraj rozwidniał się szybko po ustaniu deszczu, a nawet od zachodu przebłysła zarumieniona mgła, w której kryło się nieśmiałe słońce. Rozweseliły się natychmiast ciemne role fioletem, a ścierniska połysnęły metalicznie. Zmęczona rodzeniem ziemia zdobyła się jeszcze na uśmiech prawie dziewiczej krasy.
— Pogoda na jutro pewna — odezwał się Celestyn, choć nie miał jeszcze ustalonego projektu, jak do jutra zabezpieczyć staruszkę.
— Musi pan Brat wiedzieć — odrzekła niewidoma — ale czuję... zapachniało, jak w lecie.
Przeszło po drodze trochę ludzi pieszych, obarczonych tobołami — zapewne także uchodźcy — ale już i ci, jak kraj rozjaśniony, wydawali się weselsi. Nareszcie wytrysnęło na szosie zjawisko zupełnie wesołe: porządna dworska bryczka. Para koni biegła raźnie; za woźnicą siedział jeden tylko mężczyzna.
Celestyn powstał z miejsca, gdzie siedział, chcąc zwrócić uwagę przejezdnego; ten zaś jednocześnie dał znak woźnicy i zatrzymał bryczkę. Wystarczyło Celestynowi kilkanaście kroków przebytych do bryczki, aby poznać bez zawodu, że przejeżdżał człowiek przyjaznego typu, z pewnością Polak litewski.
— Okoliczności mnie zmuszają... muszę przedstawić się; jestem Celestyn Łuba, literat z Warszawy.
— Leon Gimbut — bardzo mnie przyjemnie.
— Gimbut?! Czy nie krewny naczelnego dyrektora fabryk w Rudnikach?
— Brat rodzony. Nawet wiem o panu; pisał do mnie w liście.
— No, wie pan, że to doprawdy... jakby Opatrzność...
— Widzę, że trzeba pana podwieźć? — rzekł uprzejmie Gimbut.
— Jeżeli łaska. Poszedłem piechotą z tymi biedakami, a los zostawił mi na ręku tę biedaczkę niewidomą.
— Zmieścimy się doskonale. I Słuck trzy wiorsty przed nami.
Odłożono dalsze objaśnienia i Celestyn poszedł do staruszki, która drżała ze wzruszenia, a może ze strachu, że ją i ten „Brat“ zechce pozostawić samą na polu. Usadowiono ją wreszcie, nie bez trudu, na tylnem siedzeniu, obok Celestyna, gdyż błagała, aby jej wolno było nie wypuszczać z rąk jego płaszcza.
— No, dobrze tam pani? — pytał Gimbut, zajmując miejsce obok woźnicy.
— Ach, moi najlitościwsi! już tak jakbyście między sobą wieźli mnie do nieba!
— Wstąpimy tymczasem do Słucka na nocleg — odparł Gimbut z uśmiechem. — A jutro rano ruszam do Mińska. Może tam pana dostawić, panie Łuba?
— Niepodobna mi odmówić. Dążę właśnie do Mińska, gdzie mam spotkać przyjaciół.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.