Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   195   —

ścią maszyny. Spocząć przecie niepodobna na zadeszczonem polu, a może przed nocą dojdzie się do Osady, któraby choć szopę pustą użyczyła gościnnie na spoczynek? A jeżeli noc zaskoczy w szczerem polu... toć przecie konie nocują bez dachu i żyją. A my to nie potrafimy?
Wtem poszedł dreszcz ożywczy po rozciągniętej gromadzie. Przednie wozy ruszyły raźniej i pociągały za sodą coraz dalsze fale jezdnych i pieszych. Wzdłuż szosy ścieżki polne równoległe zaroiły się od ludzi wymijających spiesznie pochód główny, z widocznym zamiarem dostania się na czoło.
— Aha — zagadał Więciorek — widać, że punkt żywnościowy blisko; Grodzieńskie już zwietrzyły i pchają się naprzód. — — Hej, Magda! popędźno szkapy! — odezwał się do żony.
Potem tłumaczył się przed Łubą:
— Mnie tam do rozdziału nie pilno; znajdziemy jeszcze co jeść z naszego wozu. Ale póki się one będą swoje porcje użerały, my zdążymy choć jaki dom znaleźć na nocleg. Trzeba pośpieszyć, bo i na to jest wielu ochotnych.
Tłum pieszych gęstniał około wozu Więciorków; łuż i środkiem szosy przedzierało się wielu na wyprzódki. Celestyn przeglądał te twarze nędzne, zapatrzone pożądliwie we mgłę przyszłości — wymowne okazy wiecznego wyścigu ludzi o lepszy kęs dla gęby, o lepsze legowisko na ziemi.
Usłyszał nagle krzyk ochrypły, rozpaczliwy, dolatujący zboku, z polnej drogi przy szosie:
— Dzieci! — miejcież Boga w sercu!...