Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   194   —

— To Brat miał także chatę? — pytał ciekawie Więciorek.
Celestyn przydługo brodę głaskał i wodził oczyma po bezmiarach ziemi i wiejskiego nieba.
— Chaty poprawdzie nie miałem — — ale budować będę... i będziemy wszyscy razem.
Taka wędrówka, wśród żałosnych wspomnień i niewygód, ale owiana jeszcze łaskawą pogodą i nadzieją, należała już do przeszłości. Im dalej na Wschód i w jesień, siła rozpędowa tych rzesz bezdomnych mdlała i zasępiały się umysły. Coraz częściej padały konie od wysiłku, a krowy podbijały racice nieprzywykłe do wędrowania przez setki kilometrów drogi bitej. Ludzie zapóźniali się raz po raz w szarej wstędze pochodu, padając przy drodze na odpoczynek przymusowy, częstokroć na wieczny. Starsze zwłaszcza nogi, rade nie rade, ustawały, polegając na nieznanej ziemi, a skołatane serca pytały trwożnie ziemi, czy im pozwoli jeszcze trochę pozostać na swej powierzchni. Bliźnich było coraz mniej przy drodze, a nawet i w zbratanym nędzą pochodzie, który wydłużał się niepomiernie, nie gwarzył już towarzysko, stękał tylko złowrogo wysilonym oddechem ludzi i zwierząt. Głód też wzmagał się, a do głodu żadne stworzenie ożywione nie przywyka.
Dzisiaj deszcz chłostał zawzięcie rzeszę, wlokącą się po trakcie Słuckim. Łuba szedł obok Więciorka za wozem, na którym siedziała matka z dziećmi, przykrytemi, czem się dało. Milczeli obaj mężczyźni w walce ze znużeniem, które, wyczerpując siły, znieczulało jednak nerwy, ogarniało mózgi bezmyślną zawzięto-