Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   193   —

— Co nie mam pamiętać? — odrzekł Więciorek niechętnie.
— Jaka to waliza? — pytał Celestyn.
— A to, proszę Brata, płatnik pułkowy, czy tam szwadronowy ruski woził ją z sobą i z niej swoim żołnierzom zapłaty udzielał. Dobry nawet był Rus, zajeżdżał do nas, nocował, nic nam złego nie zrobił. Aż kiedyś przyjeżdża i mówi: idę ja na drugą pozycję — taszczi mój czemodan na czerdach — tak on górę nad chatą nazywał. Jeżeli wrócę, oddacie, a nie wrócę — czemodan wasz. I nie wracał więcej, niż miesiąc. Tośmy sobie z Magdą gadali: waliza ciężka, musi tam srebro być, a może i złoto. Grzech człowiekowi śmierci życzyć, a jeszcze niezłemu, ale jeżeli waliza przy nas ] zostanie, można będzie ziemi dokupić, albo i czego, więcej. Leżała, leżała na górze, aż i ona z dymem poszła.
— Nie mogliście chociaż w zgliszczach poszukać?
— Nie było kiedy, proszę Brata. W nocy zaraz po pożarze bitwa ucichła, ale poszła przez gromadę czyjaś komenda: uciekaj, kto w Boga wierzy, bo od rana będzie tu piekło. Tośmy w nocy wybierali się w drogę poomacku. Konie i krowy trzymaliśmy w ręku, woza nie było, bo już z naszego obrządku tylko komin sterczał między stertą głowni i popiołu. Wóz się znalazł na drodze — o ten, co go mamy — nie gospodarski, jeno żołnierski. Naładowaliśmy, co tam było w dole: trochę żywności, sprzętu i odzieży. I po nocy ruszyliśmy w imię Boże.
— Ziemia została — pocieszał filozoficznie Celestyn — odbudujemy chaty.