Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   192   —

niosącym wonie kwitnących koniczyn nasiennych. Na takim postoju pod gołem niebem rozkładano ogniska, warzono krupnik i herbatę. Z ziemi, choć nie tej przesiąkłej własnym potem, ale przecie łaskawej, czerpało się siłę na dalsze dźwiganie losu.
Na jednym z takich postojów opowiadał Więciorek Łubie swe niedawne przeżycia:
— Już ta bitwa była blisko — kosiłem w polu wykę dla koni, a Magda chleb piekła w chacie. A tu jak ci piarzgnie śrapnel w ziemię — ja do rowu! Siedzę w rowie i myślę: przyleci drugi śrapnel, jeszcze mnie tu zasypie — a nie pilno człowiekowi leżeć zasypanym w ziemi. Uciekłem do chaty...
Opowiadał rzeczowo, prawie z humorem, o zniszczeniu zbóż, o spaleniu własnego domu, jakby te klęski tak dotkliwe dla rolnika i chudopachołka były obcą jakąś historją.
Inaczej, goręcej i żałośniej opowiadała Janowa:
— Żeby to pan Brat widział naszą chatę! Pierwsza była we wsi od wielkiego traktu i najlepszą miała wodę. Samiśmy ją budowali i kochali, jak rodzoną. A paliła się nam na oczach, jak żeśmy z tego dołu na nią patrzali, gdzie schowani byliśmy przed „obstrełem“. Ani pomyślenia o ratunku! Tylko Jasiek skoczył, stajnie otworzył, konie i krowy wypędził — jakoś Pan Jezus je uchował. Ale świnie wyjść nie chciały z chlewka, ułożyły się tam w błocie i tak się na węgielki popiekły niebożęta, A co się tego dostatku zmarnowało w izbie, w komorze, w piwnicach! Jezusiczku mój najsłodszy! — — Albo i ta walizka, co ją Rus u nas zostawił — pamiętasz, Jasiek?