Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   198   —

deszcz ustawał. Ale staruszka ledwie już powłóczyła nogami, a wpobliżu nie majaczył ani jeden dach, którego protekcję możnaby uprosić, lub wreszcie przekupić. W kierunku dążenia pochodu, o jakich kilka wiorst wyrastały wprawdzie niby zarysy miasta, trudne do rozpoznania w zamglonem powietrzu. — — Ale dojść tam we dwoje będzie chyba trudno przed nocą. Celestyn, ujrzawszy wpobliżu drogi porzuconą na polu bronę, odezwał się:
— Przysiądźmy... zaprowadzę panią.
— To oni już przeszli? — — cicho tak.
— Nadciągną inni.
— Ale nie swoi — zaszlochała staruszka.
— I ja swój, matko — rzekł Celestyn melodyjnie.
— O Jezu drogi! — Kto pan taki?
— Szedłem z gromadą Janowską. Nazywali mnie starszym Bratem.
— Słyszałam, słyszałam... Niech Bóg Najwyższy..
Pochylała się, szukając łapczywie ręki prowadzącej. Ale Celestyn rękę swą usunął, a potem oburącz ujął lekko głowę starej towarzyszki.
Usiedli na bronie i odpoczywali. Staruszka szeptała pacierze.
Kraj rozwidniał się szybko po ustaniu deszczu, a nawet od zachodu przebłysła zarumieniona mgła, w której kryło się nieśmiałe słońce. Rozweseliły się natychmiast ciemne role fioletem, a ścierniska połysnęły metalicznie. Zmęczona rodzeniem ziemia zdobyła się jeszcze na uśmiech prawie dziewiczej krasy.
— Pogoda na jutro pewna — odezwał się Celestyn,