Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   188   —

spalonych domów i zbiorów, ale już teraz liczą z pewnością na rychły powrót do swoich popiołów. Nie dążą naoślep; sumują, gdzieby zapaść bliżej, byle przezimować i powrócić.
Ówdzie tłum pieszy, prawie bez wozów, czarniawy na twarzach, głodny i zawistny w oczach — to mieszkańcy Grodzieńszczyzny, którzy chętnie porzucili swe chude zagony, aby poszukać działek urodzajniejszych i większych, obiecanych podobno na lepszym Wschodzie.
Miesza się to często, przepycha się coraz gwałtowniej, bo czuje instynktowo wpobliżu „punkt żywnościowy“, niespotkany już od dni wielu, ósmy pono podczas dwumiesięcznej wędrówki aż pod Słuck.
Nie wszędzie taka otucha panuje w szeregach, jak przy wozach przezornych Radomian, zaopatrzonych w kartofle, w kaszę, nawet w niejakie grosiwo. Inne gromadki mocno już głodne i próbowały brać co się dało i nie dało przy drodze. W początkach wędrówki wsie i folwarki litowały się czasem nad losem „bieżenców“ i przyjmowały przychylnie mniejsze gromadki. Ale gdy tłum zgęstniał na szosie Słuckiej i na dojazdach do Mińska, mieszkańcy wylęgali na spotkanie, zbrojni w zaostrzone koły, a od zabudowań folwarcznych niejeden strzał dano w kierunku nacierającej nędzy, dla postrachu i dla ochrony dobytków, których nie było sporo w tym kraju. Zwłaszcza Grodzieńczuki dopominali się energicznie o strawę, wykopywali kartofle przy drogach, rwali płoty na opał, podchodzili do osad i śpiżarni jak najbliżej. Psuli reputację ogółowi uchodźców i zniechęcali litościwe