Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   189   —

porywy mieszkańców, a nawet wywoływali czynny opór. Im dalej, tem głodniejsza, tem rozpaczliwsza wlokła się rzesza po nieznanych drogach do wątpliwego celu, pchnięta przez nieludzki ukaz.
W grupie Radomian szedł człowiek sążnisty z długą brodą, dobrze już znany setkom ludzi, bo wyróżniał się z tłumu swym wzrostem, ubiorem ni to cygańskim, ni to mnisim, i serdeczną ofiarnością. Sam się nazywał „starszym Bratem“ i tak się pospolicie do niego odzywano. Od wymarszu z pod Inogóry, gdzie się przyplątał do pochodu, aż do szosy Słuckiej, którą mierzył krokami obecnie, wychudł znacznie, sterał się, ale nie omdlał na duchu. Nie miał z sobą zapasów żywności, ale znaczny chyba zapas pieniędzy, bo płacił ciągle za jedzenie, a gdzie się dało, zakupywał w większej ilości i rozdawał między najuboższych. Obliczali go sąsiedzi w marszu, że przez te kilka tygodni wydał z kieszeni ze 325 rubli. W ostatnich dniach cości mniej jada i mniej rozdaje; albo się opamiętał? albo i zapas grosza ma się ku końcowi?
Inny też był pożytek ze „starszego Brata“. W pochodzie gada ci on tam, bąka, czasem do rzeczy, a czasem śmiesznie. Ale kiedy zastąpić się trzeba za gromadę, wtedy zuch! Pamiętano mu, że przy dojściu do jednego dworu polskiego jak przemówił ogniście do dziedziców, którzy wyszli na ganek, to się najprzód popłakali, a potem kazali wieczerzę gotować na pięćdziesiąt mis, siana dla koni dali i korzec gruszek dla dzieci.
I drogę zna. Wie, gdzie co nastąpi: czy rzeka, czy osada, jak tę kartę rozwinie, co ją złożoną nosi w za-