Nieruchomość Nr 000/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nieruchomość № 000
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Od tego czasu upłynęło pół roku. Słońce świeciło jasno nad Wisłą, której brzegi ustroiły się w zieleń, nad murami miasta, nad całą okolicą.
Na moście pod cytadelą stał jakiś człowiek i patrzał na wodę, na berlinki, na łódki, na pas tratew powoli płynących. Patrzał pochylony, to znów głowę podnosił, jakby szukając wzrokiem jakiegoś domu w stronie kościoła Sakramentek.
Był to Faramuziński, ale do niepoznania zmieniony; przygarbił się, postarzał, twarz miał zmizerniałą i pobladłą, nawet włosów ufarbować zapomniał.
Zbliżyłem się do niego. Podał mi rękę wyschłą, żółtą jak wosk i zakaszlał się mocno.
— Co to panu? — spytałem.
— A nic, mój kochany, kwękam trochę, jak zwykle rekonwalescent. Chorowałem był ciężko, ale teraz lepiej się mi już znacznie. Radzą mi, żebym zagranicę wyjechał... lecz ja nie chcę.
— Dla czego?
— Zajęcia mam po uszy... Ot, spojrzyj tam, w tę stronę. Widzisz te dwie kamieniczki? jedna moja, druga niegdyś Dmuchalewskiego rzeźnika, a ostatnio pani Klejnowej.
— Tej utrapionej baby, która się zawsze z panem kłóciła?
Uśmiechnął się.
— Kłóciła — rzekł — zapewne; ale teraz jest co innego, teraz już się ze mną nie sprzecza i dach blachą pobije, i emfiteutykę wykupi, i czynszu płacić nie będzie. Przyrzekła mi to solennie, i... wiesz... opowiadałem ci przecież, co było między nami... pamiętasz?
— Pamiętam, doskonale pamiętam; cóż więc się stało? zwyciężyłeś pan nareszcie? pokonałeś upór?
— Ma się rozumieć, że pokonałem. Już to, nie chcę się chwalić, ale fakt jest, że szczęście do kobiet miałem i postępować z niemi umiem. Na upór jest wytrwałość, a ta zawsze prowadzi do celu. Nie darmo któryś mędrzec powiedział, że krople wody, drobne kropelki, spadające ciągle jedna za drugą, mogą przebić skałę. To prawda, święta prawda: wytrwałość zawsze do celu doprowadzi... i...
— Powinszować.
— Zapewne że jest czego, dziękuję.
— Od kiedyż pani Klejnowa jest pańską żoną?
— Żoną? moją żoną? — zapytał zdumiony — przecież nie powiedziałem ci żem się ożenił!
— O zwycięztwie pan mówiłeś, o złamaniu uporu; zdawałoby się więc...
— Długa to historya, opowiem ci, ale tu nad wodą chłodno się robi.
Przeciwnie, gorąco jest.
— Być może, ale mnie chłodno. Dreszcz mnie przebiega...
Zakaszlał się, zapiął palto na wszystkie guziki, wstrząsnął się nerwowo i rzekł:
— To od wody; nie powinienem tu wcale przychodzić, ale przyzwyczajenie. Lubię patrzeć na Warszawę z tej strony: prześliczna ona jest, kochana, zwłaszcza, gdy jak dziś, w słońcu się kąpie. Lubię przyglądać się jej całemi godzinami, taką mam naturę głupią. Mógłby się kto śmiać, mógłby powiedzieć: „Cóż wielkiego? mury, martwe mury.“ Nieprawda! dla mnie one żyją, mają duszę, ja kocham je.
Udaliśmy się do miasta, krok za krokiem, powoli, bo Faramuziński zatrzymywał się często dla wytchnienia.
— Widzisz — mówił — trochę mi ciężko, ale to nic; doktor zapewnia, że siły powrócą i że będzie dobrze. Wino stare pić każe, wzmacniać się. Wstąp do mnie, pogawędzimy, opowiem ci wszystko. Obecnie jestem w Warszawie sam; państwo młodzi wyjechali na nową siedzibę; matka ich odwiozła.
— Jacy państwo młodzi?
— Nie wiesz? Andzia Klejnowa i mój siostrzeniec Franek pobrali się. Śliczna para; gdy szli przez ulicę, pod rękę, to powiadam ci, ludzie stawali i gapili się na nich jak na osobliwość. Ślub był w karnawale, w kościele Panny Maryi; żałuj, żeś nie był. A wiesz, kto pannę młodą do ołtarza prowadził? — ja! Frak, panie dobrodzieju, biały krawat, bukiet, a jak ona wyglądała, no! Klękajcie narody! W popielatej sukni jedwabnej, z koronkami...
— Panna młoda?!
— Ależ matka! pani Michalina! Na pannę młodą mój Franek patrzał i także miał na co... Śliczności kobieta!
Z wielką trudnością szedł stary kawaler po schodach, prawie co trzeci stopień przystawał, a tak się męczył przytem, aż mu z czoła grube krople potu spływały. Gdy wszedł do mieszkania, zdjął palto i prawie bezwładny rzucił się na fotel.
— Wiesz co? — rzekł odpocząwszy — ja te schody każę zupełnie przerobić. Są niewygodne, nieznośne, nieosobliwy budowniczy je stawiał.
— Owszem, to niezłe schody.
— Nie znasz się, mój kochany, a ja ci powiadam, że podłe, spalić je warto. Co to, proszę cię, na pierwsze piętro dość wejść, aby się strasznie zmęczyć; cóż dopiero cierpieć muszą lokatorowie z trzeciego? Usiądź no, proszę, cygaro zapal. Ja nie będę, gust mi się zmienił; paliłem dużo, teraz dym nie robi mi żadnej przyjemności... Otóż, ślub odbył się u Panny Maryi, było sporo osób, wszyscy znajomi, lokatorowie z pod № 000 i moi także... Wesela hucznego, muzyki, tańców, nie było. Franek nie chciał; powiada: „Co nam po tańcach i zabawie?“ Myślałem, że Andzia będzie innego zdania, ale, wyobraź sobie, nie. „Franio ma racyę“ — mówi; — ano, skoro takie było życzenie państwa młodych, więc matka i owszem. Ślub odbył się rano o jedenastej, a potem było śniadanie na kilkanaście osób, najbliższych, ma się rozumieć, ale porządne, z szampanem. Ja, nie chwaląc się, palnąłem mówkę... przemówiłem pięknie i z serca, popłakali się wszyscy, a ja najbardziej, ja sam... Prawdziwa wymowa, taka co z duszy idzie, ma to do siebie, że wzrusza... Ach, mój kochany, to wesele mogę zaliczyć do najpiękniejszych chwil w mojem życiu... chociaż na drugi dzień rozchorowałem się ciężko. Wyobraź sobie, w kościele mnie to spotkało, na ślubie... Mróz tego dnia był siarczysty, a że panny młodej nie wypadało mi w futrze prowadzić, więc szedłem przez kościół leciutko, we fraku. Nie czułem, że mi zimno, miałem przy śniadaniu mówkę, wieczorem odwiozłem państwa młodych na nowe mieszkanie — i nic. Dopiero na drugi dzień, źle. Mateusz poszedł po doktora; pokazało się, że dostałem zapalenia. Przez tydzień, może i dłużej, byłem w gorączce, całkiem nieprzytomny, bezwładny; nareszcie otworzyłem oczy, i wiesz co? podziękowałem Bogu, że mnie tą chorobą nawiedził... Cóż tak patrzysz zdziwiony?
— Bo...
— Słuchaj. Kiedym przyszedł do siebie, kiedy mogłem poznać gdzie jestem i co się dzieje koło mnie, wtenczas dopiero poznałem, co to jest serce kobiece, wtenczas dopiero przekonałem się ostatecznie, że moja Michalinka to anioł. Mówię moja, bo mam do tego prawo.
Znów przerwał; było widocznem, że mówienie go utrudza.
— Proszę cię — rzekł, odpocząwszy nieco — wyobraź sobie moje zdziwienie... otwieram oczy, patrzę, rozglądam się, gdzie jestem? Jestem u siebie, we własnym domu leżę. W pokoju zmrok, nie ciemno, ale szaro, jak gdyby wieczór się zrobił... Są trzy osoby: Andzia, Franek i pani Michalina. Słowo honoru ci daję, ona sama, w swej własnej osobie! Andzia wzdycha, ale co to za wzdychanie! Franek pochyla się nad nią, coś jej do ucha mówi, całuje, i już po smutku, już dobrze, ale pani Michalina! Wyobraź sobie: płacze! łzy na własne oczy widziałem. Ach, myślę sobie, gardziłaś, odrzucałaś, a teraz, jak widzisz, że Faramuzińskiemu trzy ćwierci do śmierci, to płaczesz pani! Więc, pomimo wszystkiego, ten Faramuziński miły ci był, więc go kochałaś!... Westchnąłem, ona wstała z krzesła, pochyliła się nademną i mówi — Bogu dzięki, Bogu dzięki, modlitwy nasze wysłuchane, pan żyjesz, żyć będziesz! A myśmy się tak martwiły, tak płakały!... Zdawało mi się, że słyszę najpiękniejszą muzykę, że w siódmem niebie jestem. Nie mogłem przemówić, tak byłem szczęśliwy i wzruszony. Ucałowałam jej ręce i Andzi ręce, ucałowałem Franka, wszystkich byłbym wtedy do serca przyciskał. Co chcesz, gdy człowiek z dłuższej podróży powraca, to błogo mu na duszy, że widzi nareszcie swoich, blizkich, kochanych, a ja przecież z tamtego świata wracałem; i ten powrót był prawie tryumfalnym pochodem, bo to i pani Michalina i Andzia prześcigały się w grzecznościach dla mnie, w troskliwości, w staraniach... Jednego wieczoru gorzej się czułem; jużem był wtedy łóżko opuścił i siedziałem tu, na tym oto fotelu, ubrany. Ona była przy mnie. Miałem bardzo smutne myśli; sam nie wiem, zkąd mi przyszły; wspomniałem o śmierci, prosiłem o księdza, żeby się po chrześciańsku przysposobić do zgonu; o rejenta, żeby legalnym sposobem przekazać fortunę siostrzeńcowi i Andzi. Mówię jej o tem, a ona w płacz! Powiada: — Nie, mój przyjacielu drogi, tyloletni, zawsze wierny, ty nie możesz nas osierocić, tyś nasz opiekun, brat. Pochyliła się nademną i... czy dasz wiarę? pocałowała mnie w czoło! ona sama! jak mi Bóg miły... Wtedy nie wiem już co się ze mną działo; chciałem śmiać się i płakać, do nóg jej paść i byłbym to zrobił, ale... ruszyć się nie mogłem... Wziąłem ją za rękę, nie broniła... i powiadam: — Pani Michalino, czy, jeżeli podźwignę się z tej choroby, jeżeli wrócę do zdrowia, czy spełnisz moje tyloletnie marzenia? czy będziesz moją żoną? Na razie nie odpowiedziała, ale że ja lubię kuć żelazo, póki gorące, więc tłomaczę: Proszę pani, cóż Franek dla mnie, cóż dla pani Andzia? Kochają nas, to prawda, ale bardziej kochają się nawzajem, jedno drugie. Oni pójdą w świat, będą mieli własne ognisko rodzinne, własne dążenia i radości, a dla nas co? My zostaniemy tu sami, opuszczeni... pomyśl pani, posłuchaj... Kochałem cię tyle lat, chcę więc być twoim przywiązanym, kochającym towarzyszem do śmierci... Myślałem, że swoim zwyczajem certować się będzie, ale gdzie tam!.. Owszem, podała mi rękę i rzekła: — Masz słuszność, kochany przyjacielu, stanie się jak zechcesz, ale przedewszystkiem o zdrowiu trzeba myśleć. Przyjdzie wiosna, wyjedziesz pan na wieś, czy za granicę... pozbędziesz się kaszlu. — Dobrze, powiadam, ale wyjedziemy razem... — i na to zgoda. Nie masz pojęcia, co to za kobieta, istny anioł! słowo honoru daję. Nawet w bagatelnych kwestyach, w drobiazgach; ustępuje mi na każdym kroku, mam też nadzieję, że będę z nią szczęśliwy...
Uśmiechnął się na wspomnienie o szczęściu, na które tyle lat oczekiwał wytrwale.
Spojrzałem na niego. Był bardzo blady, postarzał się ogromnie, nos mu się wyciągnął, broda zrobiła się spiczasta, oczy zapadły głęboko. Przykro było słuchać, gdy mówił:
— Z weselem nie śpieszę, mamy jeszcze czas, trzeba pierwej młodych urządzić. Nr. 000 sprzedamy, pieniądze oddamy Frankowi, bo on na prowincyi fabryczkę własną zakłada; my zaś z Michalinką mieszkać będziemy tutaj, w tym lokalu; są trzy pokoje, przedpokój, porządna kuchnia — jak dla nas dwojga to dosyć. Swoją drogą proponowałem, pytałem, czy nie życzy sobie większego lokalu? — Na co? — mówi, — będzie nam dobrze w trzech pokojach; we wszystkiem się do woli pańskiej zastosuję. Tak, mój drogi, walczyłem z nią przez całe życie, ale przyznaj, że odniosłem zupełne zwycięztwo, złamałem upór. Bierz z tego przykład, jak należy z kobietami postępować — wytrwale, stanowczo i ostatecznie skutek pewny...
Zmęczony długą rozmową, wyczerpany, opuścił głowę na piersi i zapadł w senność. Przy pomocy Mateusza, przyprowadziłem go do łóżka — położył się. Gdym odchodził, podał mi rękę i rzekł:
— Pamiętaj, na weselu bądź, bardzo proszę.
Nie spełniłem tej prośby z przyczyny, że wesela nie było.
W kilka tygodni po ostatniej rozmowie, wyczytałem w „Kuryerze“:

„Ś. p. Melchior Faramuziński, obywatel m. Warszawy, członek archikonfraterni literackiej, po długiej i ciężkiej chorobie, opatrzony ŚŚ Sakramentami przeniósł się do wieczności...“

Wyprowadzili go z kościoła Panny Maryi na Powązki, za karawanem szedł Franek z Andzią i Klejnowa, lokatorowie z pod Nr. 000 i z domu nieboszczyka, gromadka przyjaciół i znajomych... Orszak skierował się ulicą Freta, Długą, Nalewkami, jak zwykle, do cmentarza... Złożono Faramuzińskiego niedaleko drugiej bramy, w grobie, który sam sobie za życia przygotować kazał.
Andzia płakała rzewnie, mąż podtrzymywał ją i pocieszał; pani Klejnowa podczas pogrzebu miała oczy suche, ale przyszła na cmentarz nazajutrz, kazała grób kwiatami ubrać, pomodliła się i popłakała serdecznie. Nie narzeczonego opłakiwała, gdyż o małżeństwie nie myślała na seryo, a to, co Faramuziński brał za złamany upór i zwycięztwo — było łagodnem ustępowaniem kaprysowi chorego bez nadziei człowieka; — ale wylewała szczere łzy po stracie przyjaciela, opiekuna i doradcy.
Dopóki mieszkała w Warszawie, odwiedzała jego grób i stroiła go w kwiaty — a opuszczając rodzinne miasto, zostawiła fundusz na to, żeby o ostatniem schronieniu zacnego Faramuzińskiego miano pieczę.
Nr. 000 zmienił właściciela. Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich lokatorów i sąsiadów, nabył go szewc, ten z dołu, który od niepamiętnych lat sklep i ponurą izbę w officynie zajmował. Zastanawiali się ludzie, jakim cudem można się takich dużych pieniędzy na butach dorobić i tak się zręcznie z kapitałem ukrywać? Pokazało się, że można.
Szewc ubrał się odświętnie, z panią Klejnową porozmawiał, pieniądze swoje przyniósł, a że mu jeszcze trochę brakowało, więc od drugiego szewca dopożyczył. Poszedł z panią Klejnową do rejenta, zrobili akt, i dziś jest sobie obywatelem warszawskim, jak Bóg przykazał, w tej samej izbie siedzi, buty kuje i komorne od lokatorów ściąga.
Dla sklepiczarki była to wielka dyfamacya, że szewcowa ni ztąd ni zowąd na obywatelkę wyszła. Otyła jejmość dostała z tego powodu żółtaczki, ale jedna przekupka ze Starego Miasta, znawczyni na takie rzeczy, skompromitowała cierpiącą, w obec całego targu, bardzo brzydkiem i krzywdzącem słowem, a ta się uniosła, zaperzyła, wybuchnęła straszliwym gniewem, i słabość jak ręką odjął.
Jest to podobno wypróbowany i bardzo skuteczny sposób.
Józef stróż zaraz służbę wypowiedział, raz, że u szewca służyć nie chciał, a powtóre, że go pan Franciszek, na prośbę Andzi, jako uczciwego i rzetelnego człowieka, do fabryki swojej na szwajcara zabrał.
Mateusz, niegdyś cerber domu Faramuzińskiego, ponieważ miał uzbieranego trochę grosza, także Warszawę porzucił i powlókł się na Podlasie do rodzinnej wioski, aby tam, parę zagonów kupiwszy, na własnej fortunie żywota dokołatać.
Smutno mu było bez Józefa, i nieraz rankiem, wyszedłszy przed chałupę, patrzył na zachód ku Warszawie i przypominał sobie, że ongi akurat o takiej godzinie gawędzili po przyjacielsku, a potem szli na róg i wypijali po jednym, ale za czternaście i to czystego alembiku...
Nieraz opowiada o tem Mateusz Mośkowi, karczmarzowi z Dziurawej Woli, i stawia mu za wzór do naśladowania tamtego warszawskiego szynkarza.
Nieruchomość po Faramuzińskim także w inne ręce przeszła. Dobijano się o nią, bo dom o trzech oknach frontu, dwupiętrowy, z facyatką i officyną, a przytem w takim znacznym punkcie, to nie żarty. Rękawicznik chciał kupić, ale go ubiegł mydlarz Niemiec.
Lokatorowie z pod Nr. 000, oprócz, ma się rozumieć, kawalerów, którzy jako lekki naród nigdzie miejsca nie zagrzeją, nie zmienili się, tylko po pani Klejnowej mieszkanie wziął urzędnik pocztowy, widać jakiś starszy, bo siedemnaście i pół rubla na miesiąc płaci.
Sklepiczarka mruczy, że ją szewc obdarł bez litości, ale głośno się z tem nie odzywa, bo każdemu życie miłe, a jej miły sklepik.
Tokarz, po zerwaniu małżeństwa, odgrażał się, że babę sprocesuje i zniszczy za zachody, konkury, czas stracony i koszta, ale pogróżki nie spełnił; bał się, że kumoszki na języki go wezmą, a i bez tego ex-narzeczona psy na nim wiesza po sklepikach, po warsztatach, po maglach. Opowiada o nim, że pijak, że utracyusz, że nicpoń, że pierwszą żonę zagnębił: plecie dyfamacye, jak zwyczajnie kobieta w żalu. Bo choć powiada, że ją od nieszczęścia Bóg ustrzegł, że jest z zerwania niezmiernie kontenta, jednak wolałaby żyć z tokarzem, niż bez tokarza, tembardziej, że się ani stolarz, ani ślusarz, ani innego fachu wdowiec nie trafiał; przez to się w niej ciągle złość gotowała, że lada o co mogła krzyku narobić, wszelkie pomsty wzywać; a łzy w oczach miała na zawołanie, jak wodę w wodociągu.
Stateczna kobieta, ale z ambicyą dużą i z gębą na cztery gubernie.
Emeryt z żoną wciąż na drugiem piętrze siedzi, kanarka sobie kupił na Piwnej ulicy i szczygła, żeby mu weselej było na świecie; gołąbki chciał trzymać, ale szewc nie dał, bo mu się przywidziało, że przez to jest nieporządek na poddaszu. Staruszek dla miłego spokoju ustąpił, ale postanowił, że do „Kuryera“ artykuł o samowoli gospodarzy napisze. W tym celu kupił librę papieru i paczkę piór gęsich, do których temperowania przystąpił, potem obmyślił rzecz szczegółowo i zreferuje obszernie i pięknie, tak, że szewcowi w pięty pójdzie.
Pani Kubikowa z młodszą córką biega po mieście za lekcyami, i rozbija stare klekoty. Starszą za mąż wydała.
Trafił się młodzieniec, który upodobał sobie bladą dziewczynę i ożenił się z nią. Nie łatwo mu to przyszło, musiał się bowiem wylegitymować, że nie jest sumogrado, i że sumogradów w rodzie jego nie było. Pani Kubikowa wyprowadziła najściślejsze śledztwo, dopytywała się, badała, nareszcie widząc łzy córki, rozrzewniła się sama i rzekła:
— Idź więc, kiedyś głupia... i daj mi święty spokój.
Potem zamęczała kupców za Żelazną Bramą, na Żabiej, w Gościnnym Dworze, bo chciała dać dziecku wyprawę porządną i tanią... Ochrypła biedaczka od targowania się i sprzeczek, czuła że ją w piersiach kole, że oczy od szycia po nocy bolą, ale trudno napychać szwaczkom kieszenie, gdy się wielką panią nie jest... trzeba sztukować własnym przemysłem i mieć na pamięci, że czas ciężki, lekcye coraz gorzej płatne, zamiłowanie do muzyki upada.
Blada dziewczyna mówiła narzeczonemu swemu o miłości, matka zaś o oszczędności, a że mówiły bez przestanku, a chłopak był z natury potulny, więc można było przypuszczać, że kochać będzie jak Romeo, a skąpstwem samego Harpagona zawstydzi.
— Macie głupstwo zrobić — powtarzała pani Kubikowa, — zróbcież je mądrze.
Dziwna to na pozór sentencya, ale głęboka, poczerpnięta z filozofii niedoli, wyniesiona z tej szkoły, która nauczyła biedną, opuszczoną przez męża kobietę, utrzymać się i wychować dzieci za pomocą dziesięciu palców i jeszcze coś na czarną godzinę odłożyć.
Gdy orszak ślubny do kościoła przyszedł, śmiały się baby w kruchcie, że pannę młodą wiatr zdmuchnie, taka jest wątła i szczupła, ale i oblubieniec pokaźniej nie wyglądał. Oboje mogliby służyć za zakładki do jakiej wielkiej księgi, a pomimo to czuli się silnymi i patrzyli przyszłości w oczy śmiało, a jak pani Kubikowa mówiła — bezczelnie.
— Nie dam wam na wesele — rzekła — wina ani cukrów, a za pieniądze, które bym na to wydać miała, kupcie sobie mięsa i soli. Szaleńcy jesteście oboje, głowy wam ogolić, w kaftany ubrać; pomimo tego niech wam Bóg błogosławi, kochajcie się i oszczędzajcie.
Tak też robią.
Mieszkanie mają niby klatkę, żywią się jak kanarki, pracują jak konie dorożkarskie, ale proszę ich zobaczyć na ulicy! Młody sumogrado wygląda jakby z pudełeczka wyjęty, a na bladej jego towarzyszce wisi tyle błyszczących dżetów, że dziwić się należy, jakim sposobem filigranowe jej kosteczki mogą taki ciężar utrzymać!
On od rana idzie do biura, ona na lekcye, schodzą się o czwartej i jedzą obiad złożony... z jednej potrawy.
Po obiedzie całują się i mówią, że życie to niewyczerpana skarbnica rozkoszy. Na herbatę chodzą do matki pod Nr. 000, gdyż tak było umówione od początku, pani Kubikowa doszła bowiem do wniosku, że jedna lampa daje dość światła na dwa „domy“, jeżeli te „domy“ wieczory przepędzają razem.
Pewnika tego zbić nie sposób.
Fabryka pana Franciszka idzie dobrze, pod kierunkiem pilnego i pracowitego właściciela; Andzia zmężniała, rozrosła się, wygląda jak róża w pełnym rozkwicie. Śmieje się ciągle ustami, oczami, każdym wyrazem, ruchem — jest szczęśliwa. Matka przy niej mieszka, gospodarstwo domowe prowadzi; chleba darmo jeść, ciężarem dzieciom być nie chce — pracuje.
Czasem zamyśla się — o czem? łatwo zgadnąć: o Nr. 000, o gwarze miejskim, o kościele Panny Maryi, Sakramentkach, Świętym Duchu, Katedrze, o tej starej Warszawie, w której całe życie spędziła, o Faramuzińskim, który na Powązkach spoczywa.
Myśląc o tem, westchnie nieraz i zasmuci się — ale rozwesela ją mały wnuczek, tłusty, zdrowy, czerwony chłopak i podobno niezmiernie mądry.
Że też Faramuziński nie doczekał go poznać — a może i lepiej się stało, bo strasznieby rozpieścił tego małego mężczyznę...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.